wtorek, 29 maja 2012

Karen - niezwykli birmańscy uchodźcy

Niedawno świat obiegły informacje z Birmy o zwycięstwie Narodowej Ligi Demokracji, której przewodniczy noblistka Aung San Suu Kyi. Według reguł wprowadzonych przez juntę wojskową, która od wielu lat rządzi tym krajem, 25 procent miejsc bez względu na wyniki wyborów należy się wojskowym.
Jestem ciekaw, czy wybory te zmienią sytuację mniejszości narodowych, które od kilkudziesięciu lat są dyskryminowane i prześladowane z uwagi na swoje ambicje niepodległościowe. Świadkowie, którym udało się przemycić informacje o sytuacji grup etnicznych Kachin, Shan i Karen, informują o mordach, gwałtach, pacyfikacjach wiosek, przesiedlaniu wgłąb dżungli, których dokonuje birmańska armia.
Zachód zna sytuację w Birmie, ale robi niewiele, by wpłynąć na juntę wojskową. Amnesty International działania birmańskich żołnierzy nazywa wprost zbrodnią przeciwko ludzkości.
Poddawaną szczególnej presji grupą etniczną są ludzie Karen. To kara za to, że podczas II wojny światowej, kiedy oficjalnie Birma była sojusznikiem Japonii, społeczność Karen wspomagała aliantów; głownie Brytyjczyków, którzy obiecywali im stworzenie własnego państwa. Do tego oczywiście nie doszło a Brytyjczycy – jak to Brytyjczycy – nie wywiązali się z obietnic wobec swoich sojuszników. (Na Tasmanii, w Polskim Klubie rozmawiałem z żyjącymi jeszcze weteranami spod Tobruku i Monte Casino, którzy walczyli u boku Anglików a po wojnie traktowani byli w Wielkiej Brytanii jak żołnierzy Wehrmahtu, więc mnie to nie dziwi…). Kiedy w 1948 roku Brytyjczycy wycofali się z tamtych terenów, zostawili ludność Karen na pastwę władz z Rangun, choć było jasne, do czego to doprowadzi. Wojskowe władze Birmy postawiły sobie za cel całkowitą eksterminację tych ludzi. Presje przybrały na sile po 1988 roku, kiedy przez ten kraj przetoczyła się fala antyrządowych wystąpień, krwawo stłumionych przez wojsko. Od tego czasu trwa wojna partyzancka ludzi Karen z armią, jednak cierpią zawsze niewinni… Od przejęcia władzy przez juntę wojskową, Birmę opuściło około 2 miliony ludzi tej grupy etnicznej, przeprawiając przez graniczną z Tajlandią rzekę Moei.
Rząd Tajlandii ma problem z ludnością Karen. Stworzono kilka obozów w okolicy miasta Chiang Mae, w których żyją ci ludzie. To ubogie wioski, które muszą same zarobić na swoje utrzymanie. Niektórzy mężczyźni zatrudniani są w pracy na polach i w fabrykach, ale większość nie ma stałego zajęcia. Warunki sanitarne i medyczne pozostawiają wiele do życzenia.
Olbrzymia ilość uchodźców spowodowała, że w 2007 roku rząd w Tajlandii nie chciał pozwolić na wjazd do swego kraju grupie Karen liczącej ponad 200 osób. Lokalne władze uznały, że nie są oni zagrożeni, bo nie słyszano żadnych odgłosów walk przy granicy. W końcu, wycieńczonym uciekinierom zezwolono na pobyt w jednym przepełnionych już obozów, który nie jest bezpieczny z powodu swojej lokalizacji: znajduje się pomiędzy terenami, na których stacjonują birmańskie wojska… Ci, którzy żyją w obozach na terenie Tajlandii i tak mogą nazywać się szczęśliwcami: w dżungli pomiędzy Tajlandią i Birmą ukrywa się kilka tysięcy ludzi grupy Karen.
Kiedy w rocznej podróży dookoła świata dotarłem do Tajlandii, bardzo chciałem zobaczyć tych ludzi. Kobiety plemion Karen słyną z obręczy, zakładanych im na szyję. Fotografie obejrzane jeszcze przed podróżą, na których kobiety wydawały się mieć nadnaturalnej długości szyje owinięte zwojami mosiężnego drutu bardzo intrygowały. Z Bangkoku dojechałem do Chiang Mai pociągiem a potem jeszcze długo przeprawiałem się autobusem i autostopem w trudno dostępne, górskie rejony, by dotrzeć do wioski Nai Soi.

Oto fragment z dziennika relacjonujący to spotkanie z ludźmi Karen:

20 grudnia 2007

Tropik namiotu od środka był mokry. Zasunąłem zamek i bardzo wcześnie, po 6.00 poszedłem w stronę Nai Soi. Dopiero świtało. Znalazłem się ponownie na asfaltowej drodze, kiwnąłem na samochód jadący w tym samym kierunku i po chwili siedziałem na pace pełnej worków z warzywami i dwiema wagami. W szoferce wieśniak z żoną i dzieckiem, jechali na bazar do Nai Soi. Wyskoczyłem, kiedy w wiosce ujrzałem znak wskazujący, gdzie znajdują się chaty Długich Szyi. Kierowca nie chciał ode mnie zapłaty za podwiezienie. Minąłem kilka skromnych zabudowań i wioska się skończyła. Dla pewności spytałem na migi o drogę przechodzącego wieśniaka prowadzącego krowę. Wskazał mi ścieżkę za rzeką.
Pojazdy tam jadące musiały przeprawiać się wpław, obok znajdowała się betonowa tama, po której przeszedłem. Mgły wciąż wisiały nad koronami wyżej rosnących na wzgórzach drzew. Szedłem stromym podejściem, kamienistą ścieżką, potem ostro w dół i znalazłem się przed bramą oraz małą, drewniana budką, gdzie w witrynie zobaczyłem kilka fotografii kobiet o długich szyjach, skrępowanych metalowymi pierścieniami.
Zapłaciłem 250 baht za wstęp (około 25 złotych) i otrzymałem bilet. Kiedy chciałem sfilmować wejście do wioski, kamera odmówiła mi posłuszeństwa. W takim momencie! Psuła się często, ale tym razem wyglądało to poważniej. Próbowałem coś z tym zrobić, grzebiąc palcem przy głowicy, mając nadzieję, że to tylko mechaniczna usterka, bo nosząc ją w plecaku, wciąż była trochę podrzucana. Nie pomagało. Trudno. Może tak miało być, że w połowie mojej rocznej podróży powinienem nieuzbrojonym okiem oglądać rzeczywistość. Mogłem tylko fotografować.



















Wioska nie była duża i składała się z samych drewnianych chat. Już przy pierwszej zauważyłem kolorowe szale wiszące nad stolikiem z pamiątkami. Na krześle ujrzałem pierwszą kobietę z mosiężnymi pierścieniami na szyi. Wyglądało to rzeczywiście niezwykle. Miała w sobie duży spokój i na mój widok lekko się uśmiechnęła. Wypowiadała słowa cicho, jak gdyby obręcze utrudniały jej mowę.
– Skąd jesteś – spytała.
– Z Polski.
– Ile osób jest z tobą?
– Jestem sam.
Pokazywała mi kolejne przedmioty, podając ich cenę.
– Ten szal kosztuje sto baht, tamten większy sto pięćdziesiąt. Te maskotki sto, a te pięćdziesiąt.
– Dopiero przyjechałem i chcę wpierw obejrzeć wioskę, potem może coś kupię.
Uśmiechnęła się.
Poszedłem dalej. Przy niektórych chatach na stolikach oferowano kolejne pamiątki. Czasem stała też szklana skarbonka z banknotem w środku i wydrukowaną prośbą o niewielkie wsparcie dla wspólnoty. Niektóre kobiety zajęte były tkaniem.
Z głównej ścieżki można było zejść wgłąb wioski, gdzie stały kolejne chaty, dalej zaś rozciągały się wzgórza. Doszedłem na mały placyk z prowizorycznym boiskiem do siatkówki obok którego znajdowały się podłużne budynki. Gwar wewnątrz sugerował, że to szkoła. Podszedłem bliżej. Klasy oddzielone były tylko niewysokimi plecionymi ściankami a głosy dzieci z różnych pomieszczeń nakładały się na siebie, tworząc przedziwną kakofonię, kiedy powtarzały słowa za nauczycielem.
Stałem w wejściu do jednej z klas. Wewnątrz panował półmrok, sufit zrobiony z liści a w ścianach żadnych okien. Jedyne światło wpadało przez wejście i szpary. Dzieci pochylone były nad zeszytami. Podszedł do mnie chłopak.
– Mogę zajrzeć? – spytałem.
Przytaknął.
– Jesteś nauczycielem?
– Tak. Od tego roku.
Chwilę rozmawialiśmy. Dobrze znał angielski i pytał, skąd przyjechałem.
– Czy wszyscy tu są uchodźcami z Birmy?
– Tak. Ja też.
– Chyba jest wam tu lepiej niż w swoim kraju?
– Lepiej, ale nie możemy opuszczać tego miejsca, najwyżej do Mae Hong Son. Tylko mężczyźni.
– Słyszałem, że są w Tajlandii trzy takie wioski.
– Tak, dwie pozostałe znajdują się na południe stąd. Ta powstała jako pierwsza, ale kiedy było tu już za dużo ludzi władze Tajlandii postanowiły stworzyć kolejne.
– Przeniesiono tam ludzi z Nai Soi?
– Kto chciał, mógł się tam przeprowadzić.
Spojrzałem na dziewczynkę z obręczami na szyi, siedzącą plecami do mnie, piszącą coś zawzięcie w zeszycie.
– Za ciemno mają tutaj te dzieci. Psują sobie oczy – stwierdziłem.
Nie odpowiedział. Spojrzał tylko na klasę i sufit. Chyba nigdy o tym nie pomyślał. W Birmie uczył się zapewne w podobnych jak nie gorszych warunkach.
– Co one piszą? – spytałem.
– Zadałem im ćwiczenie. Uczę matematyki.
– Mogę wejść?
– Tak.
Pochyliłem się nad zeszytem jednej z dziewczynek. Sumowała dwucyfrowe liczby. Podniosła głowę i uśmiechnęliśmy się do siebie.
– Cześć!
– Cześć – odpowiedziała piskliwym głosem.
Pokazałem na swój aparat; dziewczynka przytaknęła.
Zrobiłem kilka zdjęć, ale nie chciałem przeszkadzać. Podniosłem rękę na pożegnanie nauczyciela, który wrócił za swoje biurko i wyszedłem. Dalej, przy dwóch stolikach z pamiątkami siedziały starsze kobiety, młodsza obok nich tkała szal. Te jednak nie miały obręczy na szyjach. Reprezentowały grupę Długich Uszu. Starsze miały bardzo ponaciągane płatki uszne a w nich srebrne ozdoby, młodszą zaś ozdabiał szeroki drewniany kołek. Tak jak Długie Szyje, one także nosiły nad kolanami mosiężne, spiralne obręcze.
Podszedłem do starej; ta uśmiechnęła się do mnie, wzięła do ręki kawałek grubego bambusa, na którym ponaciąganych było kilka strun i zagrała prostą melodię. Instrument miał bardzo ładne brzmienie. Usiadłem obok niej na werandzie i słuchałem. Potem podała mi instrument, bym sam spróbował.
Nieco dalej dzieci ćwiczyły celność oka strzelając z procy. Widząc mnie zawołały, żeby je sfotografować i zaczęły robić głupie miny do obiektywu. Potem jeden z chłopców na migi pokazał, bym dał mu aparat i zrobił kilka zdjęć mnie i swoim kumplom. Po nim kolejni. Najwyraźniej dzieci często miały do czynienia z turystami i aparatami, bo wiedziały, jak się nimi posługiwać. Chłopcy polecili mi kucnąć i wskakiwali na kolana, przyciskając głowy do mojego policzka.
– Mam na imię? – wypowiadały formułkę i czekały, aż odpowiem.
Albo nie uważały na lekcji angielskiego albo marnego miały nauczyciela.
– Jak masz na imię? – stukałem w klatkę piersiową każdego z łobuziaków, by zapamiętały, jak pytać obcych.
Dzieci szybko się zaprzyjaźniały, bardzo naturalnie też pozowały do zdjęć. Po chwili usłyszałem krótkie, ostre zawołanie. Był to mężczyzna w koszuli khaki, prawdopodobnie ojciec któregoś z nich, który położył płócienny woreczek na werandzie domu. Skinął do mnie na przywitanie. Chłopcy wyjęli z worka małe, martwe żółto - czarne ptaszki i uważnie oglądali zdobycze, rozchylając im nogi oraz dzioby. Zrozumiałem, że strzelanie z procy nie było dla dzieci tylko zabawą, ale ćwiczeniem celności oka podczas polowania.
Próbowałem jeszcze naprawiać kamerę: nic nie pomagało. Byłem zły, że nie mogłem rejestrować na video tego, co było wokół. Znalazłem prowizoryczną przychodnię, w której pielęgniarka opatrywała szyję jednej z kobiet, wkładając jej nasączoną czymś szmatę. Być może obtarła skórę w miejscu, do którego nie mogła się dostać. Poprosiłem o trochę spirytusu i próbowałem wyczyścić głowicę kamery, ale na nic się to zdało.
Obok przypięty był pinezkami do drewnianej kolumny artykuł z fotografią rentgenowską autorstwa jakiegoś francuskiego badacza, który przekonywał, że kobiety Karen wcale nie mają naciągniętych szyi. Ich wydłużenie miało być iluzją. Fotografia ukazywała kręgi szyjne jednej z kobiet w normalnym układzie. Być może tak było, ale z pewnością unieruchomienie głowy wspartej na obręczach powodowało zanik mięśni, które po zdjęciu metalu nie byłyby w stanie utrzymać głowy. Taki był też podobno powód ich zakładania: w momencie ciężkiego przewinienia, kobiecie zdejmowano po prostu ten mosiężny gorset co powodowało śmierć.
Poszedłem za wioskę, mijając poletka i wysokie wzgórza. Trzy kobiety niosły z pól wysokie trzciny w koszach na plecach. Wspaniałe miejsce. Kiedy ścieżka kończyła się błotem, zawróciłem.
Długo kręciłem się po wiosce i tylko raz zobaczyłem tam turystów: dwoje mężczyzn i kobietę rozmawiających po włosku.
Siedziałem chwilę przy kobiecie tkającej szal, obserwując jej sprawność rąk. By jakoś sobie zrekompensować fakt, że kamera nie działała, kupiłem u niej drewniany grzebyk oraz płytę VCD z tańcami oraz muzyką Kerreni. (Potem okazało się, ze na płycie jest… jeden trzeszczący kawałek śpiewu kobiet, trwający 2 minuty, skopiowany trzydziestokrotnie…)

Po 17.00 postanowiłem wracać. Szedłem kawałek pieszo i po pewnym czasie kiwnąłem ręką na mijającego mnie jeepa. Jechało w nim dwoje mężczyzn, pracujących w COERR, której skrót przetłumaczyli mi jako Catholic Office Emergency Relief and Refugees. Minęliśmy bramę tej organizacji i budkę strażniczą z uzbrojonym żołnierzem i mężczyźni podwieźli mnie do głównej drogi. Kawałek szedłem pieszo i znalazłem swój camping.

poniedziałek, 21 maja 2012

Dajakowie i Ibanowie - plemiona Borneo

W grudniu 2007 roku poleciałem na Borneo. Odwiedziłem północno-zachodnią część wyspy, należącą do Malezji. Przyciągnęły mnie tam dwie rzeczy: żyjące na wolności orangutany oraz chęć zobaczenia Ibanów, którzy tak jak Dajakowie, mieszkający raczej w indonezyjskiej części wyspy, mają niesławną opinię. To rdzenne społeczności trzeciej co do wielkości wyspy na świecie, której populację określa się na około 6 milionów. Choć nazywa się ich takimi wspólnymi nazwami, wyróżnia się nawet do 200 plemion, mówiących różnymi językami. Prawdziwy problem dawnych mieszkańców Borneo pojawił się, kiedy kolonizatorzy a potem rząd Indonezji rozpoczął przesiedlanie tam mieszkańców innych, przeludnionych wysp, co – podobnie jak na Papui – powoduje do dziś wiele konfliktów z powodu znacznych różnic kulturowych.
Dajakowie i Ibanowie od dawna mieli niepochlebną opinię Łowców Głów. Kiedy tam wyruszałem, niektórzy w Malezji przestrzegali mnie przed zapuszczaniem się wgłąb tropikalnych lasów i odwiedzaniem niewielkich osad wyspy, będącej jednym z najmniej poznanych miejsc na ziemi, ale ludzie ci nie polują już na swych wrogów. Podobno... Ich głównym zajęciem jest rybołówstwo, łowiectwo i rolnictwo.
Relacje podróżników sprzed XX wieku powodowały wielkie zainteresowanie „dzikimi”, których nazywano najbardziej krwiożerczymi ludźmi na ziemi. Dajakowie i Ibanowie odcinali głowy swoim wrogom jeszcze do niedawna. Zdarzało się to najczęściej na tle waśni z obcymi, przesiedlonymi z innych wysp ludami. Podczas II wojny światowej złapani japońscy żołnierze byli właśnie tak pozbawiani życia. Odcięte głowy, odrąbywane dwoma uderzeniami maczety, zwanej mandau ozdabiały wejścia do domów a ich ilość oznaczała status mieszkańców, według wierzeń zapewniało to też zdrowie oraz wysokie zbiory płodów rolnych. Tak też polowano na żołnierzy indonezyjskich, wysyłanych by podporządkować sobie mieszkańców wyspy władzom nowego państwa.
Znalazłem się na Borneo w 10 lat po ostrym konflikcie, o którym rozpisywały się gazety na całym świecie. Dajakowie poczuli się zagrożeni przez islamskich osadników z wyspy Madura. Kiedy kilku Dajaków straciło życie, w ich pobratymcach obudziła się krew przodków i złapali za maczety: w konflikcie życie straciło ponad tysiąc imigrantów. Oficjalnie konflikty na Borneo wygasły, ale w tych odległych od Jakarty czy Kuala Lumpur terenach, osadach i wioskach ukrytych wśród lasów tropikalnych, z pewnością dochodzi do sytuacji, o których nikt się nie dowiaduje…

Z takimi informacjami lądowałem na Borneo i udawałem się do skansenu, w którym tradycja przeróżnych rdzennych plemion przetrwała, ale niestety w skomercjalizowanej, wygładzonej na potrzeby turystyki formie.

Oto fragment dziennika z tego fragmentu podróży:
„Szedłem długo, pocąc się jak bóbr, nim znalazłem odpowiedni nocleg. Nemo Hotel na Jalan Ban Hock był świeżo otwarty. Pokoje za 50 rm, ale w innej, prywatnej części budynku znalazł się tańszy za 20 rm. Był to niewielki pokój należący chyba do jakiejś nastolatki, która akurat przebywała w Kuala Lumpur. Nad łóżkiem przyklejony był taśmą plakat miejscowych gwiazd popu o nazwiskach Fasha Sandha i Nadia Mustafar, na drzwiach zaś plakaty niemowląt i podpis: „Niech ten uśmiech dziecka zmiękczy twoje serce po ciężkim, pracowitym dniu”. Pokój bez klimatyzacji, ale był wentylator i to mi wystarczało. Zostawiłem plecak i nie tracąc czasu od razu poszedłem pod Holiday Inn Hotel, skąd odjeżdżały minibusy w kierunku Damai na półwyspie Santubong. Oprócz plaż, była tam wysoka góra o nazwie takiej samej jak półwysep oraz – co mnie najbardziej interesowało – Wioska Kulturalna Sarawak.
(…)
 Bilet wstępu nie był tani: 60 rm, ale po zapłaceniu otrzymywało się specjalny paszport do - jak reklamowano, „najbardziej przyjemnego i niezapomnianego przeżycia”.
Cały kompleks rozłożony był na 17,5 akrach. Wokół małego, sztucznego jeziorka znajdowało się 7 autentycznych, etnicznych domów, z których każdy należał do innej grupy: Bidayuh, Iban, Penan, Orang Ulu, Melanezyjczyków, Malajów i Chińczyków i w każdym można było obejrzeć autentyczny wystrój, przedmioty, sprzęty codziennego użytku oraz ludzi przy pracy. Tam też zbierało się stemple do specjalnego pamiątkowego paszportu wydanego w kasie. Bardzo zgrabna cepeliada. Przed jedną z chat można było spróbować siły swoich płuc, strzelając z kuszodmuchawki, gdzie indziej przebrać się do zdjęcia w jeden z tradycyjnych strojów, zagrać na oryginalnym instrumencie, wytwarzanym przez tubylca, zjeść potrawę miejscowej kuchni, pokręcić kamiennym żarnem itp. W jednej z chat kilka dziewczyn prowadziło rodzaj gry, polegającej na skakaniu pomiędzy dwiema kłodami drewna rozsuwanymi i zsuwanymi przy podłodze w rytmie śpiewów przez dwoje chłopaków. Przypominało to dziecięcą grę w gumę, ale w tym przypadku pomyłka groziła zmiażdżeniem kostki. Dziewczyny musiały mieć bardzo długie płatki uszne, które zwinęły i zakleiły plastrem, aby nie przeszkadzało im to w podskokach. Jeden z muzyków także charakteryzował się naciągniętymi uszami. Z pewnością noszono w nich wielkie tradycyjne ozdoby.
(…)
O 16.00 w specjalnie zbudowanej sali rozpoczynał się spektakl muzyczno – taneczny dla niewielkiej grupy gości. Wśród występujących w pięknych strojach rozpoznałem kobiety, które wcześniej zajmowały się rękodziełem przed jedną z chat. Popisowy numer wykonał młody mężczyzna z dmuchawką, strzelający do balonów rozwieszonych w różnych miejscach pomieszczenia, ubrany w brunatną niedźwiedzią skórę, z okazałym pióropuszem i groźnie łypiący na widzów. Pod koniec pokazu zaproszono gości do wspólnego tańca na scenie.”

niedziela, 13 maja 2012

Paul, Dadi i Pawi Wirz

Ponad dwa lata temu otrzymałem od swojej znajomej z Bazylei zaproszenie na pewną wystawę. Na czarno – białym zdjęciu zobaczyłem mężczyznę ubranego w strój wojownika, z dzidą i pióropuszem na głowie. Podpis informował, że to Paul Wirz a fotografię zrobiono w1930 roku w Papui – Nowej Gwinei. Moja znajoma informowała, że syn tego człowieka – Dadi Wirz, jest szwajcarskim artystą, mieszkającym pod Bazyleą. Podczas wystawy oprócz fotografii miał być pokazany film Renatusa Zürchera, współrealizowany z Dadim. Udało mi się znaleźć w sieci trailer „Der Wilde Weisse” będący dokumentem z powrotu na Papuę. (http://outnow.ch/Movies/2008/WildeWeisse/Trailers/) W trakcie tego minutowego materiału ujrzałem samego Dadiego – starszego, korpulentnego pana, jego syna Pawi Wirza a także fragmenty archiwalnych scen z papuaskich wiosek. Zacząłem szperać w internecie w poszukiwaniu większej ilości materiałów o tym tajemniczym człowieku w stroju papuaskiego wojownika.
Urodzony w 1892 roku Paul Wirz okazał się szwajcarskim antropologiem, badającym przede wszystkim ludy archipelagu malajskiego oraz Nowej Gwinei. Przebywając w zachodniej Papui, prowadził badania w okolicy jeziora Sentani, a więc na północy, blisko Jayapury. W 2007 roku także odwiedziłem małą rybacką wioskę wciśniętą pomiędzy brzegi tego jeziora a wysoką skarpę.
Jego główną techniką badawczą był aparat fotograficzny. Paul Wirz jest autorem tysięcy zdjęć (wtedy zrobienie jednej fotografii to nie to samo co teraz: bezmyślne pstrykanie cyfrówką!). Olbrzymia część tych zdjęć znajduje się obecnie w Muzeum Kultury w Bazylei, część to pamiątki przechowywane przez rodzinę, spory zbiór znajduje się w kolekcji The Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.
Kiedy zobaczyłem to zdjęcie Paula Wirza w stroju papuaskiego wojownika, poczułem szybsze bicie serca. Ten człowiek wydawał się odrzucać swoją cywilizację, wybrał archaiczny czas i nie było w tym nic sztucznego. Jego postawa mi imponowała a że akurat pracowałem nad swoim filmem „Płynna Tożsamość”, jemu zadedykowałem wystawę pokazaną w poznańskiej galerii AT. (Materiał zamieszczony na kanale Youtube: http://youtu.be/bAM6a06Q_Vw oraz http://youtu.be/KTXTGfgjk74).
Podczas przygotowywania wystawy szwajcarów w Polsce poznałem prace syna antropologa. Jak się dowiedziałem, Dadi był nie mniejszym podróżnikiem niż ojciec. Od wczesnego dzieciństwa towarzyszył ojcu w różnych zakątkach świata; w Afryce, Azji, Papui. Jego twórczość, mocno związana z pojęciem drogi, jest bardzo przekonująca. Dadi  wędruje brzegami wysp. Okrąża je. (Raczej okrążał: teraz ma ponad 80 lat!). Wizualnym efektem tych wędrówek, których nie zawahałbym nazwać performance’ami, są jego dzieła: zarówno grafiki, rysunki jak i obiekty. To spójne, logiczne i pełne energii działanie, które jest mi bliskie pod wieloma względami. Myślę, że Dadi Wirz znalazłby wspólny język z Andrzejem Szewczykiem…
Dadi dowiedział się o mnie i o moim filmie dedykowanym jego ojcu i chciał mnie poznać. Okazja ku temu wydarzyła się niedawno: 28 kwietnia otworzyłem wystawę w galerii Maison 44 w Bazylei (siódma odsłona cyklu preMedytacje), na wernisażu wśród gości był on, zaś następnego dnia mieliśmy oficjalne spotkanie z publicznością pod nazwą „Talk with the artists”. Przygotowałem się do tego spotkania dość sumiennie i miałem lekką tremę Omawialiśmy historię kolonialną tej wyspy oraz obecną sytuację polityczną, swoje doświadczenia i spostrzeżenia, na koniec zaprezentowałem swój film z Doliny Baliem. Odpowiadaliśmy na pytania zgromadzonych. Wiele też miała do powiedzenia znacznie młodsza od niego żona, artystka Krassimira Drenska, z pochodzenia Bułgarka, która próbowała przeprowadzić podobne do moich planowanych na lato tego roku warsztaty z dziećmi w Papui – Nowej Gwinei. Jej informacje są dla mnie istotne. Dadi okazał się niezwykłym, ciekawym i mądrym człowiekiem. Niepozorna sylwetka; lekko zgarbiony, niski człowiek o bardzo przenikliwym spojrzeniu. Jego życie mogłoby służyć za kanwę filmu. Nie poznałem osobiście syna Dadiego:  Pawi podczas wizyty w Papui wraz z ojcem, postanowił tam pozostać i związał się z miejscową dziewczyną. W trailerze „Der Wilde Weisse” pojawia się kilkakrotnie: blondyn w krótkim fragmencie dziko tańczy.
Jeżeli wrócę na Papuę tego roku, zanim polecę do Doliny Baliem by wyruszyć w góry do wiosek plemienia Dani, postaram się jeszcze raz odwiedzić osadę rybacką nad jeziorem Sentani i spytać ludzi, czy dotarł tam Paul Wirz. Jeżeli ktokolwiek mógłby go tam jeszcze pamiętać…




zdjęcia Paula Wirza pochodzą ze strony: http://www.artfilm.ch/wildeweisse.php?showimg=wildeweisse03