wtorek, 29 maja 2012

Karen - niezwykli birmańscy uchodźcy

Niedawno świat obiegły informacje z Birmy o zwycięstwie Narodowej Ligi Demokracji, której przewodniczy noblistka Aung San Suu Kyi. Według reguł wprowadzonych przez juntę wojskową, która od wielu lat rządzi tym krajem, 25 procent miejsc bez względu na wyniki wyborów należy się wojskowym.
Jestem ciekaw, czy wybory te zmienią sytuację mniejszości narodowych, które od kilkudziesięciu lat są dyskryminowane i prześladowane z uwagi na swoje ambicje niepodległościowe. Świadkowie, którym udało się przemycić informacje o sytuacji grup etnicznych Kachin, Shan i Karen, informują o mordach, gwałtach, pacyfikacjach wiosek, przesiedlaniu wgłąb dżungli, których dokonuje birmańska armia.
Zachód zna sytuację w Birmie, ale robi niewiele, by wpłynąć na juntę wojskową. Amnesty International działania birmańskich żołnierzy nazywa wprost zbrodnią przeciwko ludzkości.
Poddawaną szczególnej presji grupą etniczną są ludzie Karen. To kara za to, że podczas II wojny światowej, kiedy oficjalnie Birma była sojusznikiem Japonii, społeczność Karen wspomagała aliantów; głownie Brytyjczyków, którzy obiecywali im stworzenie własnego państwa. Do tego oczywiście nie doszło a Brytyjczycy – jak to Brytyjczycy – nie wywiązali się z obietnic wobec swoich sojuszników. (Na Tasmanii, w Polskim Klubie rozmawiałem z żyjącymi jeszcze weteranami spod Tobruku i Monte Casino, którzy walczyli u boku Anglików a po wojnie traktowani byli w Wielkiej Brytanii jak żołnierzy Wehrmahtu, więc mnie to nie dziwi…). Kiedy w 1948 roku Brytyjczycy wycofali się z tamtych terenów, zostawili ludność Karen na pastwę władz z Rangun, choć było jasne, do czego to doprowadzi. Wojskowe władze Birmy postawiły sobie za cel całkowitą eksterminację tych ludzi. Presje przybrały na sile po 1988 roku, kiedy przez ten kraj przetoczyła się fala antyrządowych wystąpień, krwawo stłumionych przez wojsko. Od tego czasu trwa wojna partyzancka ludzi Karen z armią, jednak cierpią zawsze niewinni… Od przejęcia władzy przez juntę wojskową, Birmę opuściło około 2 miliony ludzi tej grupy etnicznej, przeprawiając przez graniczną z Tajlandią rzekę Moei.
Rząd Tajlandii ma problem z ludnością Karen. Stworzono kilka obozów w okolicy miasta Chiang Mae, w których żyją ci ludzie. To ubogie wioski, które muszą same zarobić na swoje utrzymanie. Niektórzy mężczyźni zatrudniani są w pracy na polach i w fabrykach, ale większość nie ma stałego zajęcia. Warunki sanitarne i medyczne pozostawiają wiele do życzenia.
Olbrzymia ilość uchodźców spowodowała, że w 2007 roku rząd w Tajlandii nie chciał pozwolić na wjazd do swego kraju grupie Karen liczącej ponad 200 osób. Lokalne władze uznały, że nie są oni zagrożeni, bo nie słyszano żadnych odgłosów walk przy granicy. W końcu, wycieńczonym uciekinierom zezwolono na pobyt w jednym przepełnionych już obozów, który nie jest bezpieczny z powodu swojej lokalizacji: znajduje się pomiędzy terenami, na których stacjonują birmańskie wojska… Ci, którzy żyją w obozach na terenie Tajlandii i tak mogą nazywać się szczęśliwcami: w dżungli pomiędzy Tajlandią i Birmą ukrywa się kilka tysięcy ludzi grupy Karen.
Kiedy w rocznej podróży dookoła świata dotarłem do Tajlandii, bardzo chciałem zobaczyć tych ludzi. Kobiety plemion Karen słyną z obręczy, zakładanych im na szyję. Fotografie obejrzane jeszcze przed podróżą, na których kobiety wydawały się mieć nadnaturalnej długości szyje owinięte zwojami mosiężnego drutu bardzo intrygowały. Z Bangkoku dojechałem do Chiang Mai pociągiem a potem jeszcze długo przeprawiałem się autobusem i autostopem w trudno dostępne, górskie rejony, by dotrzeć do wioski Nai Soi.

Oto fragment z dziennika relacjonujący to spotkanie z ludźmi Karen:

20 grudnia 2007

Tropik namiotu od środka był mokry. Zasunąłem zamek i bardzo wcześnie, po 6.00 poszedłem w stronę Nai Soi. Dopiero świtało. Znalazłem się ponownie na asfaltowej drodze, kiwnąłem na samochód jadący w tym samym kierunku i po chwili siedziałem na pace pełnej worków z warzywami i dwiema wagami. W szoferce wieśniak z żoną i dzieckiem, jechali na bazar do Nai Soi. Wyskoczyłem, kiedy w wiosce ujrzałem znak wskazujący, gdzie znajdują się chaty Długich Szyi. Kierowca nie chciał ode mnie zapłaty za podwiezienie. Minąłem kilka skromnych zabudowań i wioska się skończyła. Dla pewności spytałem na migi o drogę przechodzącego wieśniaka prowadzącego krowę. Wskazał mi ścieżkę za rzeką.
Pojazdy tam jadące musiały przeprawiać się wpław, obok znajdowała się betonowa tama, po której przeszedłem. Mgły wciąż wisiały nad koronami wyżej rosnących na wzgórzach drzew. Szedłem stromym podejściem, kamienistą ścieżką, potem ostro w dół i znalazłem się przed bramą oraz małą, drewniana budką, gdzie w witrynie zobaczyłem kilka fotografii kobiet o długich szyjach, skrępowanych metalowymi pierścieniami.
Zapłaciłem 250 baht za wstęp (około 25 złotych) i otrzymałem bilet. Kiedy chciałem sfilmować wejście do wioski, kamera odmówiła mi posłuszeństwa. W takim momencie! Psuła się często, ale tym razem wyglądało to poważniej. Próbowałem coś z tym zrobić, grzebiąc palcem przy głowicy, mając nadzieję, że to tylko mechaniczna usterka, bo nosząc ją w plecaku, wciąż była trochę podrzucana. Nie pomagało. Trudno. Może tak miało być, że w połowie mojej rocznej podróży powinienem nieuzbrojonym okiem oglądać rzeczywistość. Mogłem tylko fotografować.



















Wioska nie była duża i składała się z samych drewnianych chat. Już przy pierwszej zauważyłem kolorowe szale wiszące nad stolikiem z pamiątkami. Na krześle ujrzałem pierwszą kobietę z mosiężnymi pierścieniami na szyi. Wyglądało to rzeczywiście niezwykle. Miała w sobie duży spokój i na mój widok lekko się uśmiechnęła. Wypowiadała słowa cicho, jak gdyby obręcze utrudniały jej mowę.
– Skąd jesteś – spytała.
– Z Polski.
– Ile osób jest z tobą?
– Jestem sam.
Pokazywała mi kolejne przedmioty, podając ich cenę.
– Ten szal kosztuje sto baht, tamten większy sto pięćdziesiąt. Te maskotki sto, a te pięćdziesiąt.
– Dopiero przyjechałem i chcę wpierw obejrzeć wioskę, potem może coś kupię.
Uśmiechnęła się.
Poszedłem dalej. Przy niektórych chatach na stolikach oferowano kolejne pamiątki. Czasem stała też szklana skarbonka z banknotem w środku i wydrukowaną prośbą o niewielkie wsparcie dla wspólnoty. Niektóre kobiety zajęte były tkaniem.
Z głównej ścieżki można było zejść wgłąb wioski, gdzie stały kolejne chaty, dalej zaś rozciągały się wzgórza. Doszedłem na mały placyk z prowizorycznym boiskiem do siatkówki obok którego znajdowały się podłużne budynki. Gwar wewnątrz sugerował, że to szkoła. Podszedłem bliżej. Klasy oddzielone były tylko niewysokimi plecionymi ściankami a głosy dzieci z różnych pomieszczeń nakładały się na siebie, tworząc przedziwną kakofonię, kiedy powtarzały słowa za nauczycielem.
Stałem w wejściu do jednej z klas. Wewnątrz panował półmrok, sufit zrobiony z liści a w ścianach żadnych okien. Jedyne światło wpadało przez wejście i szpary. Dzieci pochylone były nad zeszytami. Podszedł do mnie chłopak.
– Mogę zajrzeć? – spytałem.
Przytaknął.
– Jesteś nauczycielem?
– Tak. Od tego roku.
Chwilę rozmawialiśmy. Dobrze znał angielski i pytał, skąd przyjechałem.
– Czy wszyscy tu są uchodźcami z Birmy?
– Tak. Ja też.
– Chyba jest wam tu lepiej niż w swoim kraju?
– Lepiej, ale nie możemy opuszczać tego miejsca, najwyżej do Mae Hong Son. Tylko mężczyźni.
– Słyszałem, że są w Tajlandii trzy takie wioski.
– Tak, dwie pozostałe znajdują się na południe stąd. Ta powstała jako pierwsza, ale kiedy było tu już za dużo ludzi władze Tajlandii postanowiły stworzyć kolejne.
– Przeniesiono tam ludzi z Nai Soi?
– Kto chciał, mógł się tam przeprowadzić.
Spojrzałem na dziewczynkę z obręczami na szyi, siedzącą plecami do mnie, piszącą coś zawzięcie w zeszycie.
– Za ciemno mają tutaj te dzieci. Psują sobie oczy – stwierdziłem.
Nie odpowiedział. Spojrzał tylko na klasę i sufit. Chyba nigdy o tym nie pomyślał. W Birmie uczył się zapewne w podobnych jak nie gorszych warunkach.
– Co one piszą? – spytałem.
– Zadałem im ćwiczenie. Uczę matematyki.
– Mogę wejść?
– Tak.
Pochyliłem się nad zeszytem jednej z dziewczynek. Sumowała dwucyfrowe liczby. Podniosła głowę i uśmiechnęliśmy się do siebie.
– Cześć!
– Cześć – odpowiedziała piskliwym głosem.
Pokazałem na swój aparat; dziewczynka przytaknęła.
Zrobiłem kilka zdjęć, ale nie chciałem przeszkadzać. Podniosłem rękę na pożegnanie nauczyciela, który wrócił za swoje biurko i wyszedłem. Dalej, przy dwóch stolikach z pamiątkami siedziały starsze kobiety, młodsza obok nich tkała szal. Te jednak nie miały obręczy na szyjach. Reprezentowały grupę Długich Uszu. Starsze miały bardzo ponaciągane płatki uszne a w nich srebrne ozdoby, młodszą zaś ozdabiał szeroki drewniany kołek. Tak jak Długie Szyje, one także nosiły nad kolanami mosiężne, spiralne obręcze.
Podszedłem do starej; ta uśmiechnęła się do mnie, wzięła do ręki kawałek grubego bambusa, na którym ponaciąganych było kilka strun i zagrała prostą melodię. Instrument miał bardzo ładne brzmienie. Usiadłem obok niej na werandzie i słuchałem. Potem podała mi instrument, bym sam spróbował.
Nieco dalej dzieci ćwiczyły celność oka strzelając z procy. Widząc mnie zawołały, żeby je sfotografować i zaczęły robić głupie miny do obiektywu. Potem jeden z chłopców na migi pokazał, bym dał mu aparat i zrobił kilka zdjęć mnie i swoim kumplom. Po nim kolejni. Najwyraźniej dzieci często miały do czynienia z turystami i aparatami, bo wiedziały, jak się nimi posługiwać. Chłopcy polecili mi kucnąć i wskakiwali na kolana, przyciskając głowy do mojego policzka.
– Mam na imię? – wypowiadały formułkę i czekały, aż odpowiem.
Albo nie uważały na lekcji angielskiego albo marnego miały nauczyciela.
– Jak masz na imię? – stukałem w klatkę piersiową każdego z łobuziaków, by zapamiętały, jak pytać obcych.
Dzieci szybko się zaprzyjaźniały, bardzo naturalnie też pozowały do zdjęć. Po chwili usłyszałem krótkie, ostre zawołanie. Był to mężczyzna w koszuli khaki, prawdopodobnie ojciec któregoś z nich, który położył płócienny woreczek na werandzie domu. Skinął do mnie na przywitanie. Chłopcy wyjęli z worka małe, martwe żółto - czarne ptaszki i uważnie oglądali zdobycze, rozchylając im nogi oraz dzioby. Zrozumiałem, że strzelanie z procy nie było dla dzieci tylko zabawą, ale ćwiczeniem celności oka podczas polowania.
Próbowałem jeszcze naprawiać kamerę: nic nie pomagało. Byłem zły, że nie mogłem rejestrować na video tego, co było wokół. Znalazłem prowizoryczną przychodnię, w której pielęgniarka opatrywała szyję jednej z kobiet, wkładając jej nasączoną czymś szmatę. Być może obtarła skórę w miejscu, do którego nie mogła się dostać. Poprosiłem o trochę spirytusu i próbowałem wyczyścić głowicę kamery, ale na nic się to zdało.
Obok przypięty był pinezkami do drewnianej kolumny artykuł z fotografią rentgenowską autorstwa jakiegoś francuskiego badacza, który przekonywał, że kobiety Karen wcale nie mają naciągniętych szyi. Ich wydłużenie miało być iluzją. Fotografia ukazywała kręgi szyjne jednej z kobiet w normalnym układzie. Być może tak było, ale z pewnością unieruchomienie głowy wspartej na obręczach powodowało zanik mięśni, które po zdjęciu metalu nie byłyby w stanie utrzymać głowy. Taki był też podobno powód ich zakładania: w momencie ciężkiego przewinienia, kobiecie zdejmowano po prostu ten mosiężny gorset co powodowało śmierć.
Poszedłem za wioskę, mijając poletka i wysokie wzgórza. Trzy kobiety niosły z pól wysokie trzciny w koszach na plecach. Wspaniałe miejsce. Kiedy ścieżka kończyła się błotem, zawróciłem.
Długo kręciłem się po wiosce i tylko raz zobaczyłem tam turystów: dwoje mężczyzn i kobietę rozmawiających po włosku.
Siedziałem chwilę przy kobiecie tkającej szal, obserwując jej sprawność rąk. By jakoś sobie zrekompensować fakt, że kamera nie działała, kupiłem u niej drewniany grzebyk oraz płytę VCD z tańcami oraz muzyką Kerreni. (Potem okazało się, ze na płycie jest… jeden trzeszczący kawałek śpiewu kobiet, trwający 2 minuty, skopiowany trzydziestokrotnie…)

Po 17.00 postanowiłem wracać. Szedłem kawałek pieszo i po pewnym czasie kiwnąłem ręką na mijającego mnie jeepa. Jechało w nim dwoje mężczyzn, pracujących w COERR, której skrót przetłumaczyli mi jako Catholic Office Emergency Relief and Refugees. Minęliśmy bramę tej organizacji i budkę strażniczą z uzbrojonym żołnierzem i mężczyźni podwieźli mnie do głównej drogi. Kawałek szedłem pieszo i znalazłem swój camping.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz