poniedziałek, 21 maja 2012

Dajakowie i Ibanowie - plemiona Borneo

W grudniu 2007 roku poleciałem na Borneo. Odwiedziłem północno-zachodnią część wyspy, należącą do Malezji. Przyciągnęły mnie tam dwie rzeczy: żyjące na wolności orangutany oraz chęć zobaczenia Ibanów, którzy tak jak Dajakowie, mieszkający raczej w indonezyjskiej części wyspy, mają niesławną opinię. To rdzenne społeczności trzeciej co do wielkości wyspy na świecie, której populację określa się na około 6 milionów. Choć nazywa się ich takimi wspólnymi nazwami, wyróżnia się nawet do 200 plemion, mówiących różnymi językami. Prawdziwy problem dawnych mieszkańców Borneo pojawił się, kiedy kolonizatorzy a potem rząd Indonezji rozpoczął przesiedlanie tam mieszkańców innych, przeludnionych wysp, co – podobnie jak na Papui – powoduje do dziś wiele konfliktów z powodu znacznych różnic kulturowych.
Dajakowie i Ibanowie od dawna mieli niepochlebną opinię Łowców Głów. Kiedy tam wyruszałem, niektórzy w Malezji przestrzegali mnie przed zapuszczaniem się wgłąb tropikalnych lasów i odwiedzaniem niewielkich osad wyspy, będącej jednym z najmniej poznanych miejsc na ziemi, ale ludzie ci nie polują już na swych wrogów. Podobno... Ich głównym zajęciem jest rybołówstwo, łowiectwo i rolnictwo.
Relacje podróżników sprzed XX wieku powodowały wielkie zainteresowanie „dzikimi”, których nazywano najbardziej krwiożerczymi ludźmi na ziemi. Dajakowie i Ibanowie odcinali głowy swoim wrogom jeszcze do niedawna. Zdarzało się to najczęściej na tle waśni z obcymi, przesiedlonymi z innych wysp ludami. Podczas II wojny światowej złapani japońscy żołnierze byli właśnie tak pozbawiani życia. Odcięte głowy, odrąbywane dwoma uderzeniami maczety, zwanej mandau ozdabiały wejścia do domów a ich ilość oznaczała status mieszkańców, według wierzeń zapewniało to też zdrowie oraz wysokie zbiory płodów rolnych. Tak też polowano na żołnierzy indonezyjskich, wysyłanych by podporządkować sobie mieszkańców wyspy władzom nowego państwa.
Znalazłem się na Borneo w 10 lat po ostrym konflikcie, o którym rozpisywały się gazety na całym świecie. Dajakowie poczuli się zagrożeni przez islamskich osadników z wyspy Madura. Kiedy kilku Dajaków straciło życie, w ich pobratymcach obudziła się krew przodków i złapali za maczety: w konflikcie życie straciło ponad tysiąc imigrantów. Oficjalnie konflikty na Borneo wygasły, ale w tych odległych od Jakarty czy Kuala Lumpur terenach, osadach i wioskach ukrytych wśród lasów tropikalnych, z pewnością dochodzi do sytuacji, o których nikt się nie dowiaduje…

Z takimi informacjami lądowałem na Borneo i udawałem się do skansenu, w którym tradycja przeróżnych rdzennych plemion przetrwała, ale niestety w skomercjalizowanej, wygładzonej na potrzeby turystyki formie.

Oto fragment dziennika z tego fragmentu podróży:
„Szedłem długo, pocąc się jak bóbr, nim znalazłem odpowiedni nocleg. Nemo Hotel na Jalan Ban Hock był świeżo otwarty. Pokoje za 50 rm, ale w innej, prywatnej części budynku znalazł się tańszy za 20 rm. Był to niewielki pokój należący chyba do jakiejś nastolatki, która akurat przebywała w Kuala Lumpur. Nad łóżkiem przyklejony był taśmą plakat miejscowych gwiazd popu o nazwiskach Fasha Sandha i Nadia Mustafar, na drzwiach zaś plakaty niemowląt i podpis: „Niech ten uśmiech dziecka zmiękczy twoje serce po ciężkim, pracowitym dniu”. Pokój bez klimatyzacji, ale był wentylator i to mi wystarczało. Zostawiłem plecak i nie tracąc czasu od razu poszedłem pod Holiday Inn Hotel, skąd odjeżdżały minibusy w kierunku Damai na półwyspie Santubong. Oprócz plaż, była tam wysoka góra o nazwie takiej samej jak półwysep oraz – co mnie najbardziej interesowało – Wioska Kulturalna Sarawak.
(…)
 Bilet wstępu nie był tani: 60 rm, ale po zapłaceniu otrzymywało się specjalny paszport do - jak reklamowano, „najbardziej przyjemnego i niezapomnianego przeżycia”.
Cały kompleks rozłożony był na 17,5 akrach. Wokół małego, sztucznego jeziorka znajdowało się 7 autentycznych, etnicznych domów, z których każdy należał do innej grupy: Bidayuh, Iban, Penan, Orang Ulu, Melanezyjczyków, Malajów i Chińczyków i w każdym można było obejrzeć autentyczny wystrój, przedmioty, sprzęty codziennego użytku oraz ludzi przy pracy. Tam też zbierało się stemple do specjalnego pamiątkowego paszportu wydanego w kasie. Bardzo zgrabna cepeliada. Przed jedną z chat można było spróbować siły swoich płuc, strzelając z kuszodmuchawki, gdzie indziej przebrać się do zdjęcia w jeden z tradycyjnych strojów, zagrać na oryginalnym instrumencie, wytwarzanym przez tubylca, zjeść potrawę miejscowej kuchni, pokręcić kamiennym żarnem itp. W jednej z chat kilka dziewczyn prowadziło rodzaj gry, polegającej na skakaniu pomiędzy dwiema kłodami drewna rozsuwanymi i zsuwanymi przy podłodze w rytmie śpiewów przez dwoje chłopaków. Przypominało to dziecięcą grę w gumę, ale w tym przypadku pomyłka groziła zmiażdżeniem kostki. Dziewczyny musiały mieć bardzo długie płatki uszne, które zwinęły i zakleiły plastrem, aby nie przeszkadzało im to w podskokach. Jeden z muzyków także charakteryzował się naciągniętymi uszami. Z pewnością noszono w nich wielkie tradycyjne ozdoby.
(…)
O 16.00 w specjalnie zbudowanej sali rozpoczynał się spektakl muzyczno – taneczny dla niewielkiej grupy gości. Wśród występujących w pięknych strojach rozpoznałem kobiety, które wcześniej zajmowały się rękodziełem przed jedną z chat. Popisowy numer wykonał młody mężczyzna z dmuchawką, strzelający do balonów rozwieszonych w różnych miejscach pomieszczenia, ubrany w brunatną niedźwiedzią skórę, z okazałym pióropuszem i groźnie łypiący na widzów. Pod koniec pokazu zaproszono gości do wspólnego tańca na scenie.”

1 komentarz:

  1. A już myślałam, że trafiłam pod zły adres.
    Zrobiło się jakoś tak..przejrzyście ;)

    OdpowiedzUsuń