sobota, 7 kwietnia 2012

Bhopa - ostatnie pokolenie koczujących bardów pustyni Thar.

Indie fascynowały mnie od dawna. Jeszcze w początkach nauki w liceum otrzymałem na ulicy opasły tom Bhagawad Gity od ogolonego chłopaka z ruchu Hare Kriszna. Potem zaczytywałem się w Podróży na Wschód Carla Gustawa Junga oraz Podpatrywaniu Indii Octavio Paza. Moja pierwsza podróż na subkontynent miała miejsce wiosną 1997 roku i od tej pory byłem tam ośmiokrotnie. Ta kraina i ludzie nie przestają mnie oczarowywać i zawsze odkrywam coś nowego.
W 1999 roku, podczas drugiej wizyty w Indiach pojechałem do Jaisalmeru; starego miasta w środku pustyni Thar w Radżastanie. Zbudowane na jednej z odnóg Jedwabnego Szlaku, który wiódł z Chin na Bliski Wschód około XI wieku, przez setki lat wzbogacało się dzięki kupcom, zatrzymującym się w nim do czasu powstania portu w Bombaju. Ślady świetności są wciąż widoczne: zarówno w obrębie fortu jak i wokół można zobaczyć tzw. havele - domy bogatych kupców. Budowane w żółtym piaskowcu, jak zresztą niemal całe miasto, wciąż zachwycają bogactwem detali architektonicznych i finezją. Wśród uliczek co chwila zauważałem przybyłych z okolicznych wiosek i osad ludzi: kobiety w kolorowych sari i wąsatych mężczyzn w turbanach i typowych radżastańskich mokasynach z lekko uniesionym szpicem. Rzecz charakterystyczna: im z większej prowincji przybywano, tym kobiety miały bardziej kolorowe sari zaś mężczyźni sumiaste wąsy i większe turbany. Najwięcej tych ludzi spotykało się w pobliżu dworca autobusowego i na bazarach.
Zanim udałem się na pustynię, obszedłem peryferia i trafiłem na osadę na skarpie zwaną „Artists Colony”. Domostwa zbudowane były z gliny i patyków a mieszkańcy nieźle znali angielski. Okazało się, że są obyci z turystami: mieszkający w dolnej części, przy drodze, zajmowali się wyrobem lalek sprzedawanych w forcie: produkty wisiały też na ich domach. Wyżej osiedlili się muzycy oraz wytwórcy drobnej biżuterii. Tam poznałem rodzinę Jagdisha Bhopy. Wysoki, młody, przystojny mężczyzna siedział dumnie przed swoją chatką, grając na ravanhatcie – strunowym instrumencie własnej roboty, wykonanym z bambusa i łupiny kokosa. Przy nim kobieta, która śpiewała, czasem dosiadali się inni mężczyźni grając na tabli drumli lub innych instrumentach. Zaprzyjaźniliśmy się i Jagdish przedstawił mi swoją rodzinę: żonę z dwójką dzieci, braci oraz siostry żony. On jako najstarszy z braci przewodził grupie i decydował o najważniejszych sprawach. Okazało się, że kiedyś jego ojciec mieszkający na pustyni dogadał się ze swoim sąsiadem mającym córki, by pożenić swoje dzieci. Trójka braci poślubiła trzy siostry i wszyscy zamieszkali razem. Sezonowo. Gdy się poznaliśmy, połowę roku spędzali na pustyni, drugą połowę w lepiankach na skraju Jaisalmeru, gdzie mogli zarobić trochę pieniędzy sprzedając instrumenty własnej roboty, grając na weselach i innych uroczystościach (Jagdish potrafił grać na kilkunastu instrumentach!), zaś żony wytwarzały drobną biżuterię i przesiadywały całymi dniami przy wejściu do fortu a więc w miejscu, przez które musieli przechodzić turyści.
Nie byłem pierwszym, który odwiedzał tych ludzi. Kobiety pod bramą fortu często namawiały turystów do udania się z nimi. Mogły liczyć na drobny zarobek za koncert, zrobione im zdjęcia, na prezenty w postaci produktów żywnościowych lub słodycze dla dzieci. Oferowały w zamian herbatę, posiłki robione na małym ogniu przy glinianym murku, ale najważniejsza była muzyka. Obserwowałem wzajemne, serdeczne relacje tych ludzi; zarówno dorosłych jak i dzieci, które obdarowane słodyczami i owocami ochoczo dzieliły sie z innymi ciekawskimi dzieciakami z sąsiedztwa. Najmłodsi od początku mieli styczność z muzyką i śpiewem.
Odwiedzałem Jagdisha i jego rodzinę za każdym razem pobytu w Radżastanie: w 2002, 2004, 2008 roku. Dzięki temu bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Byłem świadkiem, jak dorastają jego dzieci i rodzą się nowe. Jak Jagdish się starzał i na kruczoczarnych włosach pojawiła się siwizna. Kobiety wciąż żujące betel i palące bidi miały uzębienie w fatalnym stanie. Wpływ na to miały również przygotowywane posiłki z domieszką kurzu oraz piasku. Ze względu na powiększanie się rodziny ci półnomadzi musieli zmienić swój tryb życia na osiadły. Obrzeża Jaisalmeru stały się ich miejscem stałego pobytu, ale z powodu lichości wykonania glinianych domów, po większych opadach deszczu (które w tym rejonie padają bardzo rzadko) trzeba było odbudowywać je od nowa. To jednak nie stanowiło większego problemu. Wraz z nimi na stałe zaczęli się osiedlać ludzie związani z nimi poprzez zawodowe koneksje. Na przykład kowale, którzy na ogół spotykani są na bazarze w pobliżu dworca autobusowego. Kobiety kręcą kołami uruchamiającymi dmuchawy nad ogniem, dzieci lustrują przechodzących, wypatrując turystów chcących niepostrzeżenie, bez zapłacenia pstryknąć fotkę a wąsaci mężczyźni wykuwają proste narzędzia, naprawiają uszkodzone, zaś dla muzyków wytwarzają wspaniale brzmiące drumle.
Podczas swojej ostatniej wizyty przywiozłem Jagdishowi  z Chin harmonijkę ustną, którą widział, ale nigdy na niej nie grał. Po godzinie ćwiczeń szło mu całkiem nieźle, choć trzymał ją po swojemu. W zamian otrzymałem od niego drumlę ozdobioną kolorowymi frędzlami, ze wspaniałym brzmieniem. Gdybym wiedział o tym prezencie kilka miesięcy wcześniej, wymieniłbym inną swoją radżastańską drumlę w Dolinie Baliem na papuaską, drewnianą.
Siedząc z nim i całą rodziną przy wieczornym ognisku dowiedziałem się, że „Bhopa” to nie tyle nazwisko, co nazwa kasty. Przed wiekami jego przodkowie należeli do armii jednego z radżastańskich władców na subkontynencie indyjskim. Jako żołnierze, należeli więc do znaczącej warny „kszatrija”; drugim po braminach stanie społecznym. Po przegranej bitwie z armią innego króla armia rozproszyła się. Część „przebranżowiła się”, zostając różnego rodzaju rzemieślnikami, ale inni – ci bardziej romantyczni – broń zamienili na instrumenty, poprzez które zaczęli sławić imię swojego dawnego władcy, przemierzając północno – zachodnie Indie. Ta tradycja przetrwała.
Jagdish tak jak jego ojciec dwadzieścia lat wcześniej, znalazł odpowiednie partie dla swoich dzieci. Dwie córki w wieku 17 i 14 lat: Sunita i Lalita miały już wyznaczonych kandydatów na mężów żyjących w jednej z pustynnych wiosek i choć widziały tych chłopców tylko raz, bez słowa sprzeciwu zgadzały się na swój los wierząc, że ojciec chce dla nich jak najlepiej. Obserwowałem młodszych synów Jagdisha i dzieci jego braci zastanawiając się, jak zmieni się ich życie i czy będą kultywowali starą tradycję przodków.
- Twoje dzieci wrócą na pustynię? – spytałem.
- Prawie jej nie znają. Ja tam się urodziłem i wychowałem. Dla nich pustynia niewiele znaczy.
Ze wzgórza, na którym przed dwudziestu laty Jagdish postawił swoją glinianą chatkę dobrze było widać Złote Miasto i górujący nad nim fort, ale dalej rozciągała się wielka pustynia i tam spoglądał. W jego przekrwionych oczach pojawiły się łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz