poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Etiopia - smutne spotkanie z ludem Mursi


Pół roku po powrocie z rocznej podróży dookoła świata, zimą 2008 roku udałem się do Etiopii, by dotrzeć na południe, do doliny Omo. Nie interesowały mnie kamienne klasztory na północy tego kraju. One najpewniej będą istniały jeszcze długo i zawsze będzie można je odwiedzić. Fascynowali mnie ludzie, żyjący w trudno dostępnych terenach na południu. Ci najbardziej niesamowici, mający jednak opinię niebezpiecznych i agresywnych.
Jakże inne było to doświadczenie Afryki, po gościnnym pobycie w oazie Teizent w Mauretanii!
Dolina Omo, która wzięła swoja nazwę od rzeki, wzdłuż której żyją przeróżne plemiona, została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO z uwagi na wartości archeologiczne jak i geologiczne. Wpisując w google hasło Omo Valley często pojawiały się fotografie kobiet plemienia Mursi, z naciągniętymi dolnymi wargami, w które wkładały gliniane krążki. Ci ludzie byli głównym celem tej podróży.
Z Addis Abeby przez Arba Minch, Arbore, Turmi, Key Afar, po kilku dniach w końcu dotarłem do celu: miasta Jinka. Kręciłem się tam kilka dni i poznałem parę Hiszpanów – dendrologów, z którymi wynajęliśmy jeepa z kierowcą, który miał zawieźć nas do Parku Narodowego Mago. Tam mieliśmy spotkać Mursich.
Oto zapiski z dziennika dotyczące tego spotkania i kilka zdjęć:

”Czekaliśmy kilkanaście minut z Rosaną i Martinem na kierowcę i przewodnika. O 7.00 dopiero świtało, a na klepisku będącym nie tak dawno pasem startowym samolotów kilkunastu młodych mężczyzn rozpoczynało mecz piłki nożnej. (…)
Załadowano samochód i wyruszyliśmy. (…) Często pięliśmy się wysoko po wybojach, ale na górze wspaniałe widoki zielonej Doliny Omo rekompensowały wszystko.
Martin prócz tego, że wciąż wskazywał Rosanie na drzewa, znał się też na zwierzynie i potrafił ją dostrzegać. Kilkakrotnie biegły przed samochodem małe dik diki, które po kilkunastu metrach podskakiwania i pokazywania nam białych plam na tyłkach, w końcu znikały w zaroślach. Nieraz zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć pejzaż, rzadkie okazy ptaków lub małp. Było gorąco, ale mieliśmy pozamykane okna. Jedynie nasz przewodnik nie zasunął szyby, przez którą kilkakrotnie wpadły do samochodu muchy przypominające nasze końskie. Powiedział nam, że to tse tse, ale zapewniał, że w tym rejonie o tej porze nie roznoszą chorób takich jak śpiączka. Z ich jednak powodu Mursi co pewien czas migrowali w bezpieczniejsze tereny. Muchy trzebiły im bydło. Z niepokojem patrzeliśmy na roje tych owadów frunących równolegle z samochodem. Kiedy już kilka wpadało do środka, urządzaliśmy polowania. Zgniotłem kilka z nich o szybę statywem w pokrowcu, ale dwa razy poczułem ukąszenia w te miejsca, gdzie nie byłem posmarowany: w stopę przez skarpetę oraz w głowę w okolicach skroni.
Dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. (…) W kolejnym miejscu dosiadł się do nas uzbrojony ochroniarz. W końcu pojawiły się pojedyncze chatki i pierwsi tajemniczy Mursi przy nich. Czułem ekscytację. (…) Po 2,5 godzinach drogi dotarliśmy na miejsce. To było Bale, oddalone około 52 kilometry od Jinka. Kierowca zatrzymał się w cieniu drzewa. Zobaczyłem kilka kopulastych chatek i zbliżającą się w naszą stronę sporą grupę ludzi w niezwykłych strojach. Wiele kobiet w dolnej wardze miało wielkie lub średnie krążki z gliny. Dhebinva. Największe około 20 cm średnicy. Niezwykła ozdoba. Małym dziewczynkom nacina się dolną wargę i z biegiem lat wkłada w nacięcie coraz większe krążki. Warga naciąga się i otacza krążek, mający na swym obwodzie rowek. Słyszałem kilka teorii związanych z tym zwyczajem i jak się zdaje antropolodzy sami nie są zgodni co do znaczenia tej tradycji. Robiono to po to, by oszpecone kobiety ochronić przed handlarzami niewolników – twierdzą jedni. Inni uważają, że wielkość krążka oznacza status danej kobiety. Są też teorie, że ma to znaczenie religijne: krążek skutecznie uniemożliwia dostanie się do wnętrza kobiety złych duchów. Niezależnie od tego, jaki jest rodowód oraz znaczenie tego „ozdabiania” twarzy, wygląda to niesamowicie i z pewnością utrudnia normalną egzystencję. Ja zastanawiałem się, czy i jak tutejsi mężczyźni całują swoje kobiety… A może taka zwisająca jak dętka roweru warga pozwala na jakieś perwersje??? Chyba nie odważyłbym się sprawdzić…
Oprócz krążków w wardze lub uszach, wiele kobiet posiadało niezwykłe ozdoby na głowach. Kły guźców, metalowe obręcze, jakieś sznury, kolorowe plamy na twarzach itd. Ubrane były na ogół w skóry zwierząt, nieraz pięknie malowane w pasy i linie. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że wszystko to jest rodzajem maskarady, afrykańskiej cepeliady dla turystów. Tłumek ludzi, jaki nas otoczył od razu stał się bardzo nachalny. Kobiety ciągnęły za rękawy, próbując zwracać na siebie uwagę, by to im zrobić zdjęcie. Oczywiście za pieniądze. Być może ludzie ci w pewnym momencie stwierdzili, że bardziej opłaca się im pozować do zdjęć niż zajmować tradycyjną, ciężką pracą oraz hodowlą zwierząt. Może obecność turystów, pieniądze, jakie dostawała społeczność za każdy samochód wjeżdżający na ich tereny oraz indywidualnie za każde zdjęcie, była znacznym wzbogaceniem budżetu dla tych ludzi, którzy jeszcze nie do końca zrezygnowali z tradycyjnego życia.
Otaczający mnie ludzie byli natrętni, co szybko stało się męczące. Rosana i Martin również próbowali wyjść z kręgu ludzi, którzy ich szczelnie okrążyli. Nie było to łatwe. Wybierałem co ciekawsze kobiety i dzieci, ustawiałem je, a w tym czasie reszta cierpliwie czekała do momentu, kiedy strzeliła migawka. Potem znów mnie otaczano, szarpiąc i wskazując na siebie lub oferując na sprzedaż gliniane krążki. Wyjmowano je z koszy i podtykano mi pod nos. Wiele było pękniętych lub ukruszonych. Duże dhebinva kosztowało 10 birrów (około 3 złote), mniejsze 5. Natrętni byli też mniej licznie tej grupie mężczyźni. Smukli i wysocy, ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Niektórzy z nich również byli uzbrojeni w strzelby. Najdziwniejsze były jednak kobiety z kałasznikowami. Zrozumiałem, dlaczego poprzedniego dnia przewodnik mówił, że u Mursich będziemy najwyżej godzinę. Po kilkunastu minutach miałem już dość. Smutne było to, że nie dało się z tymi ludźmi normalnie porozmawiać, choćby przez przewodnika lub uzbrojonego skauta. A ja z chęcią dowiedziałbym się na przykład czyjegoś imienia, ile ma lat, ile dzieci, jak mu się żyje itd. Wszystko traktowane było instrumentalnie. Z pewnością winę za ten stan rzeczy ponoszą sami turyści wpadający w to miejsce na „fotograficzne łowy”. Słyszałem jednak o pewnym Polaku, który żyje wśród Mursich. Zbudował sobie z ich pomocą chatę i dzieli ich los, pracując oraz uczestnicząc w codziennym życiu.
Postanowiliśmy wracać. Poczułem ulgę, kiedy w końcu zamknąłem drzwi jeepa, oddzielając się od tych ludzi, stojących przy aucie, próbujących jeszcze coś sprzedać lub namówić na zdjęcie. Właściwie nie powinienem się dziwić temu stanowi rzeczy. Jasne było, że turyści przybywają tu do nich, żeby zrobić zdjęcia.
Zabudowania gospodarcze Parku Narodowego były opustoszałe, aż wreszcie pojawił się niewyspany strażnik. Przyszło do płacenia. Wycieczka kosztowała każdego z nas 380 birrów, czyli około 130 złotych. Warto było? Pomyślałem, że z czasem stwierdzę, że tak, ale wtedy byłem zawiedziony tym kontaktem z ludem Mursi. Obyło sie bez żadnych większych problemów, z których słyną ci ludzie. Zdarzało się, że turyści bez uzbrojonego ochroniarza byli do cna bezczelnie okradani, wręcz rozbierani przez mężczyzn tego plemienia. Zdarzały sie też gorsze rzeczy. Ja również nie czułem się tam bezpiecznie...
Jinka była tego dnia bardzo kolorowa z uwagi na odbywający się targ. Najwięcej działo się na dużym placu oraz w jego najbliższej okolicy. (…) Sprzedawano najczęściej warzywa oraz różnego rodzaju ziarna. Długo krążyłem wśród ludzi. Zauważyłem też kilka łysych kobiet Mursi. Ich dolne wargi zwisały poskręcane. Nieraz podchodziły wskazując na siebie, by zrobić im za kilka birrów zdjęcie, ale nie miałem ochoty. Kiedy czasem fotografowałem ogólną panoramę i cały bazar, ktoś podbiegał i żądał zapłaty za to, ze skierowałem na niego obiektyw. Było to męczące. Bazar powoli pustoszał a kilkoro biednych dzieciaków z torebkami foliowymi i brezentowymi workami wydłubywało z ziemi ziarna kukurydzy. Najwyraźniej miały układ z kozami, które nie przypilnowane skubały worki, powodując dziury. Na peryferiach oczywiście odbywały się libacje. Zdawało mi się, że w powietrzu unosi się zapach tedżu. Kilku mężczyzn zataczało się na nierównej drodze, w paru miejscach pijani leżeli w rowach. 
Dowiedziałem się później, że broń, z którą ochoczo pozowały kobiety plemienia Mursi nie jest noszona tylko dla ozdoby czy prestiżu. Konflikty plemienne zdarzają się stosunkowo często i broń nie służy tylko do ochrony bydła przed drapieżnikami. Młodzież wypasająca bydło, kiedy widzi w pobliżu kogoś obcego również z krowami, próbuje czasem zakraść się i ukraść zwierzę, chcąc w ten sposób zaimponować ojcu czy dziewczynom ze swojej wioski. Tak najczęściej rodzą się wśród tych ludzi konflikty.
(…)”


z wizytą u ludzi plemienia Hamer



Warto zajrzeć na strony, opisujące sytuację ekonomiczną oraz polityczną ludzi Doliny Omo:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz