niedziela, 15 lipca 2012

Narastające napięcie przed wyprawą.

Już tylko 10 dni do wylotu do Indonezji. Moi przyjaciele pilotują wszystko: W Jakarcie odbierze mnie z lotniska Irwan, u którego zostanę kilka dni w pracowni. Organizuje mi już też przelot na Papuę, do Timiki . Nie byłem w tym górniczym miasteczku. Tam z Wameny przeniósł się Fredy, który niedawno poinformował mnie o swoim rozwodzie. W 2007 roku poznałem jego pierwszą żonę, pochodzącą z wyspy Biak. Nie mieli dzieci. Teraz jest z kobietą z plemienia Dani, z którą ma roczną córeczkę. Przesłał mi grupowe zdjęcia, na których z trudem go rozpoznałem! Wydaje się, jakby na powrót "zdziczał" (nie używam tu tego słowa w sensie pejoratywnym!). Jego mocno religijna pierwsza żona powodowała chyba, że wydawał się nieśmiały i skryty. Teraz z fotografii trochę złowrogo spogląda na mnie facet, który gdyby nie bejsbolówka i t-shirt, zdawałby się wyrwany wprost z neolitu. Czy to możliwe, że Fredy zmienił się w ciągu 5 lat tak bardzo? Niemniej jego angielski jest wciąż bardzo dobry i to mnie nieco uspokaja. On szczególnie pomaga mi zorganizować wszystko na miejscu: "surat jalan", czyli dokument umożliwiający mi przemieszczanie się po wyspie, kontakty z ludźmi w Dolinie Baliem, przeprawę łodzią do Asmat, samoloty do Wameny. Odezwał się też inny przyjaciel z Jayapury - Lazarus. Od wizyty u niego chciałem rozpocząć tą podróż, ale z powodu jego długiego milczenia postanowiłem polecieć z Jakarty do Timiki. Jego list nieco mnie zmartwił: Lazarus ostrzega mnie przed prowadzeniem jakichkolwiek warsztatów z papuaskimi dziećmi, nie mając żadnej zgody od władz indonezyjskich i władz papuaskiej prowincji. Jak mi napisał, powinienem mieć inną niż turystyczna wizę, jeżeli chcę pracować na miejscu. Chyba nie zrozumiał, że moja tam praca ma być nieoficjalna. Mam nadzieję, że kredki, farby i plastelina oraz duże ilości bloków rysunkowych w plecaku nie będą jakimś problemem podczas odprawy na lotnisku. Zawsze przecież mogę powiedzieć, że to prezenty dla dzieci moich przyjaciół...
Gdy w 2007 roku starałem się o wizę w konsulacie Indonezji w Australii, pytając też o możliwość udania się do Papui poinformowano mnie niezbyt przyjaznym tonem, że to mało prawdopodobne, bo turyści tam narażeni są na niebezpieczeństwa ze strony tubylców. Oczywiście okazało się to bzdurą. Generalnie jednak deklarując chęć nurkowania wśród raf koralowych u wybrzeży Papui, władze chętnie dają pozwolenia, ale wspominanie indonezyjskim urzędnikom o chęci kontaktów z rdzenną ludnością powoduje ich irytację i wrogość. Wtedy jednak łatwo kupiłem bilet do Jayapury z Denpasar na Bali. Myślę, że tym razem także dam sobie radę, znając już co nieco tamtejsze realia. Na Bali poznałem dziewczynę, której krewny był wysoko postawionym oficerem stacjonującym w Papui. Dała mi jego numer telefonu. Wtedy profilaktycznie szukałem z nim kontaktu i udało mi się do niego dodzwonić z jakiejś strażnicy w Sentani. Nie spotkałem go osobiście, ale wymienianie jego nazwiska wystarczało, by indonezyjscy żołnierze odczuwali przede mną respekt. Być może znajomość ta znów okaże się pomocna...

2 komentarze:

  1. 'Reisefieber' dopada chyba większość ludzi, nawet przed podróżą o wiele mniej egzotyczną niż ta, w którą się wybierasz. A swoją drogą, dobrze mieć przyjaciół nawet w tak odległych zakątkach świata.

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda; często jest tak, że dalecy przyjaciele sprawdzają się bardziej niż ci, którzy są na wyciągnięcie ręki. Może dlatego, że nie mają zbyt częstych możliwości by okazywać pomoc i serdeczność.

    OdpowiedzUsuń