środa, 8 lutego 2012

Wspomnienie o rdzennych mieszkańcach Ziemi Ognistej

Podczas swojej podróży dookoła świata odwiedziłem Ziemię Ognistą. Opływając kanał Beagle w okolicach miasta Ushuaia dowiedziałem się o dawnych mieszkańcach tej surowej krainy, którzy zniknęli w początkach XX wieku. Oto fragmenty mojego dziennika z podróży wraz z kilkoma fotografiami, jakie zrobiłem w Muzeum Końca Świata (Museo del Fin del Mundo):

"25 czerwca 2007
(…)

Interesowali mnie rdzenni mieszkańcy tych terenów. Wśród kilku książek, jakie oprócz map znajdowały się na stole w kabinie, które dotyczyły głównie flory i fauny Ziemi Ognistej, była też pozycja „Los Primeros del Fin del Mundo” z fotografiami Indian z przełomu XIX i XX wieku. Zobaczyłem nagich ludzi o smutnych twarzach, uzbrojonych w dzidy i łuki, stojących lub siedzących przed szałasami z gałęzi. Niektórzy mieli na szyjach i przegubach rąk ozdoby. Zarówno kobiety jak i mężczyźni charakteryzowali się gęstymi włosami sięgającymi do ramion i często podobne twarze, więc tylko po obwisłych piersiach starszych kobiet albo szpiczastych młodszych mogłem rozpoznać płeć. Najbardziej zaintrygowała mnie fotografia trzech mężczyzn, stojących na śniegu, których jedynym ubiorem były skórzane czapki, przypominające te noszone w Rosji oraz buty wyglądające jak kapcie. Od kolan do szyi ciała mieli pomalowane w pasy; każdy o nieco innym wzorze, co powodowało, że dopiero po chwili zauważało się, iż są nadzy. Na innej starej fotografii, wprost na śniegu, leżała grupka wkulonych w siebie nagich ludzi. Wyglądali, jakby byli martwi, ale podpis informował, że śpią.
– Możesz coś opowiedzieć o Indianach, którzy tu kiedyś żyli? – zagadnąłem pilota na statku.
            Wskazał na krzesło i usiadł naprzeciw mnie.
– Kiedyś żyły tu cztery grupy plemienne: Yamana, Selknam, Alakalufe i Meneken. Trzy z nich ubierały się w skóry i w stosunku do najbardziej popularnych, chodzących nago Yamana, zdawali się być na wyższym stopniu rozwoju. Ludzie Yamana dla ochrony przed zimnem smarowali się tłuszczem lwów morskich i uchatek. Żyli w małych, rodzinnych grupach na lądzie, gdzie budowali proste szałasy, lub na swoich łodziach.
Otworzył książkę na odpowiedniej stronie. Reprodukcja przedstawiała łódź a na niej całą rodzinę: dzieci w środku, z tyłu kobiety, zaś mężczyźni z harpunami na dziobie.
– Nazwa miasta pochodzi właśnie z języka tych Indian i oznacza „w środku zatoki” – ciągnął dalej. – W społeczności Yamana tylko kobiety potrafiły pływać i to one naganiały zwierzęta morskie myśliwym, którzy czekali z harpunami na łodzi. Darwin, który dokonywał tu badań stwierdził na podstawie ich sposobu życia oraz budowy ciała, że to bardzo prymitywna forma człowieka, bo mieli nogi krzywe jak szympansy. Za jego bytności tutaj żyło już tylko około 1000 Yamana, dziś pozostała jedna, wiekowa staruszka, której córka zmarła kilka lat temu. Ta kobieta żyje w okolicy Port Williams na wyspie, należącej do Chile i nie chce mieć kontaktu ze światem.
            – Chyba jej się nie dziwię – mruknąłem.
            Kołysało łodzią a duża fala obmyła szyby.
– Ile mieszkańców liczy Ushuaia? – spytał Hiszpan.
– Miasto się rozwija i zbliża się do osiemdziesięciu tysięcy.
– Na ulicach widziałem wiele osób o indiańskich rysach twarzy. To nie są potomkowie Yamana? – spytałem.
            – Nie, to na ogół Peruwiańczycy i Boliwijczycy. Przyjeżdżają do Argentyny by znaleźć lepszą pracę.
            Pilot na rozłożonych mapach pokazał trzy wysepki u ujścia Cieśniny.
            – Proszę spojrzeć: to Piaton, Nueva i Lennox. Niegdyś należały do Argentyny, bo ustalono, że tylko lądy znajdujące się poniżej Cieśniny są chilijskie. Jednak potem pojawiły się wątpliwości, gdzie przebiega granica Cieśniny: nad czy pod wyspami. O te tereny do lat 80. trwały spory, dopiero papież osądził, że powinny należeć do Chile i rząd Argentyny przyjął to z pokorą.

            Dopłynęliśmy do wyspy Bridges, zacumowaliśmy przy małym pomoście i zeszliśmy na ląd. Ruszyliśmy ścieżką wśród traw, zatrzymując się przy zagłębieniach oraz małych wałach ziemnych wokół.
– Tylko to pozostało po dawnych domostwach Indian.
– Nie mieli łatwego życia – Szwed rozejrzał się wokół. – Czytałem, że średnia roczna temperatura wynosi tu około siedem stopni.
– W mieście tak, tu z pewnością jest zimniej. Ci ludzie smarowali swoje ciała tłuszczem upolowanych ssaków morskich, co skutecznie chroniło ich od chłodu.
– Przetrwali zimno ale nie pojawienie się białego człowieka – stwierdziłem.
– Tak, to władze Argentyny wywożąc tu więźniów spowodowały, że miejscowa ludność została zdziesiątkowana przede wszystkim z powodu chorób, na które Indianie nie byli odporni.
Ruszyliśmy w głąb wyspy, ale było zbyt wietrznie i zimno, by zostać tam dłużej. Kiedy wracaliśmy, rozpadało się. Po 3,5 godzinach rejsu powróciliśmy do portu.
            Zaciekawiony historiami o Indianach odwiedziłem Museo del Fin del Mundo, gdzie również znalazłem nieco informacji o tubylcach, jak i historii miasta od powstania tu misji anglikańskiej i salezjańskiej w II połowie XIX wieku. Jedna z sal poświęcona była epizodowi zatonięcia Monte Cervantes, którego cała 300 osobowa załoga jak i 800 pasażerów zdołało się uratować. Tylko kapitan honorowo poszedł na dno wraz ze swym statkiem. Wyobraziłem sobie wąsatego, mężczyznę w galowym mundurze, który salutując wolno znika w czeluści oceanu… Były też pamiątki z czasów, kiedy Ziemia Ognista była kolonią karną, na którą zsyłano recydywistów. Inna sala poświęcona faunie, zawierała wypchane ptaki i zwierzęta. Niestety, pomieszczenie z eksponatami dotyczącymi Yamana było w czerwcu zamknięte.
            Słońce chowało się za skały, kiedy poszedłem na północne, zalesione wzgórze ponad miastem i znalazłem się wśród wspaniałych, pokrytych grubym, zielonkawym mchem konarów drzew. Wiele z nich z powodu olbrzymiej wilgoci było zmurszałych. Coś wydawało się wisieć w powietrzu; panowała tajemnicza atmosfera i w przedziwny sposób odczuwałem czyjąś obecność, jakby lasu pilnowały duchy żyjących tu niegdyś ludzi. To miejsce z pewnością przed wiekami zamieszkiwali Indianie. Pozostawiłem po sobie ślad, owijając kawałek pnia pomarańczową włóczką zabraną z domu. Szkic w podróży. Kolejne naznaczone w wędrówce miejsce.
(…)"

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy wpis, interesujące fotografie. Przyjemnie się czytało. Pozdrawiam, Paulina

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i gratuluję. Trafiłem tutaj szukając informacji o misji, chyba protestanckiej, w której zakończyło życie czterdziestu kilku Aborygenów.
    Pozdrawiam
    Marian

    OdpowiedzUsuń