piątek, 28 grudnia 2012

projekt na portalu Wspieram Kulturę

Rozpocząłem starania o wydanie publikacji podsumowującej warsztaty z papuaskimi dziećmi w Dolinie Baliem. Opis projektu zamieściłem na portalu Wspieram Kulturę. Zapraszam na stronę:
http://wspieramkulture.pl/projekt/33-PLYNNA-TOZSAMOSC

Jeżeli w ciągu 60 dni uda mi się zebrać sumę 9500 złotych od prywatnych darczyńców, opłacę psychologa, który napisze tekst o twórczości plastycznej dzieci na podstawie przywiezionych z Papui rysunków, tłumaczy tekstów na język angielski i indonezyjski, druk 500 egzemplarzy i przesłanie części katalogów do Papui.
Serdecznie zapraszam do włączenia się w to przedsięwzięcie! Za wsparcie  - nagrody. Szczegóły pod podanym wyżej adresem.
Niebawem przybliżę efekty mojej pracy z dziećmi.

sobota, 22 grudnia 2012

Warsztaty z dziećmi w Dolinie Baliem - wprowadzenie

Wraz z tym wpisem rozpoczynam prezentację efektów warsztatów, które prowadziłem z dziećmi w dwóch miejscach w Dolinie Baliem. Jedno w szkole w okolicy Wameny, drugie w Pyramide. Nie mogłem zająć się tym wcześniej, ponieważ pracowałem nad katalogami i konferencją artystyczno - naukową w związku z zakończeniem projektu "preMedytacje".
Wszystkie rysunki dzieci oraz fotografie autorów mam skatalogowane i materiał ten będę chciał zamieścić w publikacji w trzech wersjach językowych: polskiej, angielskiej i indonezyjskiej. Spróbuję zainteresować tym tematem psychologów zajmujących się twórczością dzieci oraz antropologów kultury. Wysłałem materiały na portal wspieramkulture.pl poprzez który może uda mi się zdobyć środki finansowe. Czy materiał zostanie tam zamieszczony, dowiem się za kilka dni, po świętach.
W najbliższym czasie rozpocznę przesyłanie zdjęć poszczególnych prac i ich autorów. Na razie małe wprowadzenie fotograficzne.
Życzę wszystkim Wesołych Świąt i szczęścia w Nowym Roku!


środa, 5 września 2012

Pierwsze podsumowania po podróży do Papui.

Wróciłem z Papui, nieco ochłonąłem i niniejszym rozpoczynam swoją opowieść o tym miejscu i ludziach. Choć zwyczajowo prowadziłem dziennik w podróży, na blogu będę chciał przyjąć inną formułę. Każdy wpis dotyczyć będzie innego problemu.
Na początek sytuacja polityczna i społeczna tego miejsca: trochę informacji charakteru ogólnego jak i moje spostrzeżenia.
Podczas mojej bytności w Papui, 17 sierpnia Indonezja obchodziła 67 rocznicę niepodległości. Jeszcze przez pięć lat, do 1950 roku trwał tam chaos, bo niepodległość Indonezji obiecali Japończycy, zaś po przegranej wojnie układ sił się zmienił. Entuzjazm ludności był jednak tak wielki, że Holendrzy nie zdołali już utrzymać władzy na wyspach. Pozostali jednak jeszcze przez 12 lat w zachodniej części Nowej Gwinei. W 1962 roku pod naciskiem rządu Sukarno oraz ONZ w końcu oddali te ziemie Indonezji i Papuę Zachodnią nazwano Irianem Zachodnim (Irian Jaya Barat). ONZ wymusił na rządzie z Jakarty referendum, czy rdzenna ludność pragnie pozostać w granicach Indonezji, czy utworzyć niepodległe państwo, ale nigdy do nich nie doszło. W 1975 roku Indonezja zajęła kolejną wyspę w tym rejonie; dawną kolonię portugalską - Timor Wschodni, który 24 lata później doczekał się niepodległości. Papuasi takiego szczęścia nie mieli i do dziś są 26. prowincją indonezyjską.
Pierwszego dnia grudnia obchodzony jest Dzień Solidarności z Papuą. Tego dnia wojsko szczególnie skrupulatnie pilnuje „porządku” w Papui.
15 sierpnia byłem w Dolinie Baliem i obserwowałem maszerującą ulicami młodzież. Było to skrzyżowanie karnawału z obchodami pierwszomajowymi, jakie zapamiętałem. Uczniowie ubrani w barwne stroje, na ogół reprezentujące rejony, z jakich przyjechali, z transparentami i fotografiami jawajskich bohaterów oraz papuaskich zdrajców narodu szli dumnie przed trybuną honorową, w otoczeniu tłumów ludzi na chodnikach, wśród których niewielu było Papuasów.


                         









W Dolinie Baliem mieszka bowiem mnóstwo osadników z Jawy, Sumatry, Kalimantanu, Timoru, którzy nęceni są wysokimi zarobkami. Początkowo nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak wiele osób z innych, zatłoczonych wysp decyduje się na emigrację do Doliny, skoro niemal wszystko jest tam cztery razy droższe. Na przykład za półtoralitrową butelkę wody niegazowanej w Jakarcie płaciłem 5 000 rupii (około 1,75 zł), w Wamenie 20 000 (około 7 zł). Dokładnie tyle samo kosztuje litr benzyny! Dowiedziałem się, że ludzi kusi się zdrowszym klimatem górskim (to prawda, w Jakarcie było ciężko oddychać, zaś w Dolinie wspaniałe, rześkie powietrze…), ale przede wszystkim zarobkami. Stolarz z Jawy pracuje 2 godziny mniej niż u siebie a zarabia nawet sześciokrotnie więcej!
Spacerowałem ulicami i przyglądałem się wzajemnym stosunkom ludzi. Wobec mnie niemal wszyscy byli nastawieni bardzo pozytywnie: rano każdy pozdrawiał mnie z uśmiechem przeciągłym „pagiii”, zaś wieczorek „soreee”. Nie zauważałem żadnych animozji pomiędzy kędzierzawymi Papuasami (to przez ich włosy zostali tak nazwani w XVI wieku przez kolonizujących wtedy wyspę Portugalczyków. „Papuwah” po malajsku znaczy „kędzierzawy”) a skośnookimi emigrantami z zachodu.










Najwyraźniej nastąpił już podział ról w społeczeństwie: Jawajczycy (Papuasi wciąż między sobą nazywają ich „obcymi”) są na ogół bardziej przedsiębiorczy. Prowadzą sklepy oraz wszelkie usługi jak naprawa motocykli, przydrożne myjnie, prowizoryczne stacje benzynowe, pracują w urzędach i biurach. Jeżeli Papuasi handlują, robią to tylko na bazarach, przywożąc swoje warzywa i owoce z nieraz dość odległych osad. Transport także jest podzielony. Podobnie jak na Jawie czy Sumatrze, także w Papui popularny stał się „ojek” (czytaj „ojek” lub „oćek”): usługa przewozowa motocyklowa. Jawajczycy, na ogół w średnim wieku czekają na klientów przy drogach lub jeżdżą wolno, a widząc potencjalnego klienta pojedynczo pierdzą klaksonem.

Władze Wameny, stolicy Doliny Baliem zadbały o studentów papuaskich, którzy mogą dorobić sobie na „bećaku”, czyli rowerowej rykszy. Na ogół obsługuje to młody człowiek, ale widziałem też starszych, zawsze jednak Papuasów! Bećaki wypożycza się na cały dzień z jednego z kilku miejsc. To dość popularny pojazd i wykorzystywany czasem w nieprawdopodobny sposób. Na ławeczkę potrafi wcisnąć się sporo ludzi, czasem przywiązuje się do niego długie belki lub inne niezbyt poręczne obiekty, by w miarę tanio je przetransportować.
Wielu Jawajczyków współpracuje z miejscowymi. Dość popularnym pojazdem jest minibus, na ogół dość zdezelowany, który wozi ludzi pomiędzy odległymi osadami i wioskami. Kierowcą zawsze jest Indonezyjczyk, ale najczęściej jego pomocnikiem, czyli kasjerem – młody Papuas. Muszą mieć do siebie zaufanie…
Ci ludzie, żyjący obok siebie, zachowują własne tradycje. (Choć słyszałem, że zdarzają się już małżeństwa mieszane!) Wielu Papuasów zawierzyło misjonarzom i odeszło od swoich dawnych wierzeń. Jak mi mówili: „przyszedł do nich Jezus”. W niedzielne poranki spotyka się lepiej ubranych Kędzierzawych, z opasłymi śpiewnikami w ręce, w drodze do jednego z wielu kościołów. Mieszkałem w pobliżu takiego prowizorycznego, protestanckiego kościoła, gdzie od 9.00 do 12.00 rozlegały się śpiewy i pląsy przy akompaniamencie keyboarda.











O dusze walczą tu od ponad pół wieku katolicy, protestanci, adwentyści i inne jeszcze sekty. Z dość dobrym skutkiem, bo ci ludzie są dosyć ufni; na zgubę swojej własnej, niezwykłej tradycji… Indonezyjczycy są w ogromnej większości muzułmanami i o innych porach odwiedzają meczety. Także dość liczne. I tak jak we wszystkich muzułmańskich krajach, pięć razy dziennie rozlegają się nad Doliną śpiewy muezina. Kiedy pod koniec Ramadanu, który w tym roku przypadł 20 sierpnia dziesiątki jak nie setki młodych ludzi w ogromnym huku silników objeżdżało motocyklami ulice Wameny, Papuasi bez potrzeby nie wychodzili z domów. „To nie jest nasze święto”.
Wzajemne kontakty powodują jednak nowe przyzwyczajenia. Na przykład kulinarne. Neolityczna Dolina Baliem, jeszcze w latach 60. nie znała ryżu. Z powodu braku zwykłych metalowych garnków nie gotowano nawet wody! Podstawowym produktem spożywczym były słodkie bataty. Ze zwierząt hodowlanych znano tylko świnie. Teraz są tam kury i krowy. W restauracjach w centrum miasta Kędzierzawi zajadają się ryżem z pieczonym kurczakiem. Papuasi wracający z bazaru do swoich osad kupują smażone banany panierowane w cieście oraz inne szybkie dania. Kiedyś tego nie było. Na pierwszy rzut oka wydaje się, ze wszystko jest w porządku, ale kiedy rozmawiałem z Papuasami, nie do końca wierzą w dobre intencje swoich nowych sąsiadów.
Dwa tygodnie przed moim przyjazdem do Wameny, w pobliżu domu mojego przyjaciela, u którego mieszkałem, doszło do tragedii. Żołnierz na motorze potrącił śmiertelnie papuaskie dziecko. Zrozpaczony ojciec odnalazł winowajcę i zadał śmiertelny cios nożem. W odwecie rozwścieczone wojsko przez dwa dni jeździło ulicami po tej okolicy, strzelając non stop nie tylko na postrach: zginęły kolejne dwie osoby, wiele zostało rannych a przy okazji spalono ponad 20 chat wraz z całym dobytkiem. Oglądałem zgliszcza. Podobno takie najazdy armii zdarzają się kilka razy w roku, z różnych powodów.











Moi Papuascy przyjaciele, wykształceni młodzi ludzie, władający dobrze angielskim, głęboko wierzący, że „przyszedł do nich Jezus”, pytali mnie, czy według mnie Papua ma szansę na niepodległość. Dla wielu z nich idealnym byłoby połączenie się z Papuą Nową Gwineą i czasem spotykałem młodzież w t-shirtach w barwach sąsiedniego kraju. Odpowiadałem dyplomatycznie, że jest to logiczne, bo przecież wyspa stanowi geograficzną jedność. Papuasów i Jawajczyków nie łączą żadne pokrewieństwa, bo wyspa odłączyła się przed setkami tysięcy lat od Australii, więc bliżej im do Aborygenów. Obawiam się jednak, że Indonezja nie wypuści kury znoszącej złote jaja. Złote dosłownie: mam tu na myśli kopalnię Freeport w Timice.

--------------------------------------------------------------------------------------------
więcej zdjęć na moim profilu na stronie obiezyswiat.org
http://obiezyswiat.org/index.php?gallery=19894

poniedziałek, 23 lipca 2012

Z (prawie) ostatniej chwili...

Za kilka godzin wylatuję, tymczasem znalazłem niedawno w sieci takie wieści...

"6 lipca 2012
Seria ataków kanibalistycznych w przybrzeżnym mieście Mandag w Papui Nowej Gwinei opóźniła wybory, które się tam odbywają. Ponad 500-osobowa grupa kanibali zabija i zjada tych, wobec których mają podejrzenia o uprawianie czarnej magii - informuje portal telegraph.co.uk.
Siedem osób oskarżonych o uprawianie czarnej magii w przybrzeżnym mieście Mandag zostało zabitych i zjedzonych. Policja aresztowała 29 osób, w tym 13-letniego chłopca. Lider grupy kanibali, miejscowy radny, pozostaje na wolności.
Samozwańczy magowie domagali się pieniędzy od schorowanych ludzi. Grupy przeciwdziałające temu procederowi, uważają, że mają specjalne moce, by wykrywać czarowników.

- Czary wymykają nam się spod kontroli - powiedział jeden z działaczy politycznych z Mandag.
- Kiedyś było dobrze, a teraz zabijają ofiary, wyciągają im serce, wypijają krew - mówi.
Seria ataków około 500-osobowej grupy kanibali o dwa tygodnie przedłużyła wybory, odbywające się na wyspie - ich koniec zaplanowano na zeszły piątek, a faktycznie zakończą się za tydzień."

Mam nadzieję, że mięso białych ludzi im nie podchodzi, niemniej trzymajcie za mnie kciuki!

niedziela, 15 lipca 2012

Narastające napięcie przed wyprawą.

Już tylko 10 dni do wylotu do Indonezji. Moi przyjaciele pilotują wszystko: W Jakarcie odbierze mnie z lotniska Irwan, u którego zostanę kilka dni w pracowni. Organizuje mi już też przelot na Papuę, do Timiki . Nie byłem w tym górniczym miasteczku. Tam z Wameny przeniósł się Fredy, który niedawno poinformował mnie o swoim rozwodzie. W 2007 roku poznałem jego pierwszą żonę, pochodzącą z wyspy Biak. Nie mieli dzieci. Teraz jest z kobietą z plemienia Dani, z którą ma roczną córeczkę. Przesłał mi grupowe zdjęcia, na których z trudem go rozpoznałem! Wydaje się, jakby na powrót "zdziczał" (nie używam tu tego słowa w sensie pejoratywnym!). Jego mocno religijna pierwsza żona powodowała chyba, że wydawał się nieśmiały i skryty. Teraz z fotografii trochę złowrogo spogląda na mnie facet, który gdyby nie bejsbolówka i t-shirt, zdawałby się wyrwany wprost z neolitu. Czy to możliwe, że Fredy zmienił się w ciągu 5 lat tak bardzo? Niemniej jego angielski jest wciąż bardzo dobry i to mnie nieco uspokaja. On szczególnie pomaga mi zorganizować wszystko na miejscu: "surat jalan", czyli dokument umożliwiający mi przemieszczanie się po wyspie, kontakty z ludźmi w Dolinie Baliem, przeprawę łodzią do Asmat, samoloty do Wameny. Odezwał się też inny przyjaciel z Jayapury - Lazarus. Od wizyty u niego chciałem rozpocząć tą podróż, ale z powodu jego długiego milczenia postanowiłem polecieć z Jakarty do Timiki. Jego list nieco mnie zmartwił: Lazarus ostrzega mnie przed prowadzeniem jakichkolwiek warsztatów z papuaskimi dziećmi, nie mając żadnej zgody od władz indonezyjskich i władz papuaskiej prowincji. Jak mi napisał, powinienem mieć inną niż turystyczna wizę, jeżeli chcę pracować na miejscu. Chyba nie zrozumiał, że moja tam praca ma być nieoficjalna. Mam nadzieję, że kredki, farby i plastelina oraz duże ilości bloków rysunkowych w plecaku nie będą jakimś problemem podczas odprawy na lotnisku. Zawsze przecież mogę powiedzieć, że to prezenty dla dzieci moich przyjaciół...
Gdy w 2007 roku starałem się o wizę w konsulacie Indonezji w Australii, pytając też o możliwość udania się do Papui poinformowano mnie niezbyt przyjaznym tonem, że to mało prawdopodobne, bo turyści tam narażeni są na niebezpieczeństwa ze strony tubylców. Oczywiście okazało się to bzdurą. Generalnie jednak deklarując chęć nurkowania wśród raf koralowych u wybrzeży Papui, władze chętnie dają pozwolenia, ale wspominanie indonezyjskim urzędnikom o chęci kontaktów z rdzenną ludnością powoduje ich irytację i wrogość. Wtedy jednak łatwo kupiłem bilet do Jayapury z Denpasar na Bali. Myślę, że tym razem także dam sobie radę, znając już co nieco tamtejsze realia. Na Bali poznałem dziewczynę, której krewny był wysoko postawionym oficerem stacjonującym w Papui. Dała mi jego numer telefonu. Wtedy profilaktycznie szukałem z nim kontaktu i udało mi się do niego dodzwonić z jakiejś strażnicy w Sentani. Nie spotkałem go osobiście, ale wymienianie jego nazwiska wystarczało, by indonezyjscy żołnierze odczuwali przede mną respekt. Być może znajomość ta znów okaże się pomocna...

niedziela, 1 lipca 2012

Przygotowania do podróży w czasie.

Wracam do głównego tematu tego blogu, czyli wyjazdu na Papuę. Do tej pory, mimo kilku obietnic, nie udało mi się znaleźć żadnego sponsora i finansuję wszystko sam: bilety, zakwaterowania oraz materiały do rysowania i malowania dla papuaskich dzieciaków. Koszty są spore, szczególnie przeloty... Na szczęście nie zawiedli papuascy przyjaciele, którzy organizują mi wszystko na miejscu. Fredy sprawdził dokładnie połączenia z Jakarty do różnych miejsc w Papui, pozwolenia na poruszanie się po tej indonezyjskiej części wyspy, także możliwości popłynięcia do krainy Asmat z Timiki. Ani w Timice ani w Asmat nie byłem, a są to tereny na południu Papui. Timika słynie z niechlubnej kopalni, którą zarządzają Amerykanie i tego tematu nie będę rozwijał, bo już o tym wspominałem na początku blogu. Asmat to kraina wspaniałych artystów, rzeźbiarzy. To tam młody Rockefeler pozyskiwał eksponaty do muzeum i tam zaginął bez wieści…
Fredy poznał mnie tez mailowo z innym mówiącym po angielsku Papuasem o imieniu Kelly (oryginalne imiona Papuasów zamienia się na anglosaskie w zależności od ich brzmienia i podobieństwa…). Ten człowiek także bardzo chce mi pomóc, mam u niego metę w Dolinie Baliem i będzie moim pilotem oraz towarzyszem w drodze z Wameny do Pyramide, gdzie w 2007 roku obiecałem powrót, by popracować z dziećmi. Marzy mi się też wyprawa w góry, do bardziej odizolowanych wiosek. To oprócz warsztatów z dziećmi najważniejszy mój cel.
Zanurzyć się w prahistorię.
Od Kelly’ego dowiedziałem się też o Baliem Festiwal w Wamenie, który odbędzie się pomiędzy 8 i 11 sierpnia. Akurat wtedy powinienem tam być.
Mój przyjaciel z Sentani – Lazarus – niestety nie odzywa się. Była to pierwsza osoba, którą poznałem w Papui. Pozwolił mi zamieszkać w jednym z pokoi organizacji YPA, w której pracował i tam zdobyłem listy rekomendacyjne do szefów wiosek w Dolinie Baliem. Jak się dowiedziałem, ta organizacja pomagająca rdzennej ludności została rozwiązana, budynek przejęła inna firma, więc Lazarus z żoną i trójką dzieci najprawdopodobniej musiał się stamtąd wynieść…

Mam już bilet do Jakarty na 24 lipca i mój indonezyjski kumpel, artysta Irwan Ahmett, którego poznałem w Bielsku Białej jakiś rok temu, również wykazuje dużą gościnę, upierając się, bym pozostał w stolicy Indonezji na co najmniej dwa, trzy dni, podczas których pokaże mi miasto. Oczywiście proponuje też gościnę – w swojej pracowni.
Tak więc wszystko na razie wygląda obiecująco. Mam nadzieję, że po powrocie będę mógł podzielić się materiałem, jaki stamtąd przywiozę: pracami dzieci, fotografiami i filmami, jakie tam chcę nakręcić. Oczywiście będę prowadził skrupulatny dziennik. Kilka galerii i miejsc sztuki wyraziło zainteresowanie pokazami. Będę informował, kiedy co się będzie odbywało.

Na razie jednak czekają mnie krajowe, rodzinne wczasy, na które już się cieszę!

Na koniec jeszcze kilka wspomnień fotograficznych z 2007 roku, które bardzo mocno siedzą mi w głowie:


Sztab ludzi pracujących w YPA, Sentani
Lazarus z najstarszym synem, Sentani


Przed domem Fredy'ego, Wamena

W podziękowaniu pomalowałem
im mieszkanie...


 

Spotkanie w drodze do Pyramide
Jedna z wiosek w dystrykcie
Pyramide












Dzieci z wioski
Dzieci z wioski












Nieufność przezwyciężona, Pyramide
Jedna z kilku mumii w Dolinie Baliem












Mężczyzna Dani kupujący tytoń,
Wamena
Bazary, chyba takie same od setek lat











 

Obopólne zainteresowanie, Wamena

14. 11. 2007: "Kiedyś tu wrócę"


niedziela, 17 czerwca 2012

Papuaskie fotografie Malcolma Kirka

W jednym z pierwszych wpisów na blogu opowiadałem o swojej fascynacji albumem fotograficznym "Menschen und Masken" wydanym przez Taschen, przedstawiającym mieszkańców górzystego centrum Papui Nowej Gwinei. Autorem zdjęć był Malcolm Kirk, który zanim wyjechał na Papuę, dał się poznać jako fotograf prominentnych artystów oraz naukowców. Przed jego obiektywem stawali m.in. Andy Warhol, Roy Lichtenstein, Robert Rauschenberg, Willem De Kooning, Richard Feynman czy Claude Levi-Strauss.
Sponsorowany przez magazyn National Geographic, w 1967 roku odbył półroczną ekspedycję do Papui Nowej Gwinei, odwiedzając lasy tropikalne, głównie w górzystym centrum wyspy. Wrócił tam po 13 latach, dokumentując niezwykłe dekoracje ciała rdzennej ludności. Efektem jego pracy był wielkoformatowy album wydany w 1981 roku.
Ten brytyjski fotograf wiedział, czego chce, wracając w 1980 roku na Papuę. Swoich modeli ustawiał na neutralnym, białym tle co spowodowało, że oderwani są oni od naturalnego środowiska, ale też możemy lepiej przyjrzeć się detalom ich ozdób.
Papuasi ozdabiali swoje ciała głównie z okazji festiwali lub przed bitwami. Ta swoista forma przebrania miała też - szczególnie podczas rytualnych tańców – spowodować zatracenie własnej osobowości. Po to też służą im maski. Niezwykle barwne ozdoby ciała odzwierciedlają świat, jaki jest wokół nich. Pióra do ozdabiania głów pochodzą od rajskich ptaków. Wielu mężczyzn zakłada też swoiste peruki, wykonane z ludzkich włosów, które z czasem, nieco osiadając na głowie, zaczynają przypominać kształtem czapki oficerów armii napoleońskiej… Intensywne kolory, którymi pokrywają swoje twarze są oczywiście pochodzenia naturalnego. Malują się, używając węgla drzewnego, popiołu, tłuszczu zwierzęcego, oleju z roślin, gliny i wapna. Oprócz tego nakładają na siebie muszle (te duże, w kształcie rogala na szyi to tzw. „kina”), przeróżne trawy, kości oraz kły dzików (mężczyźni wkładają je sobie do nosa).
W tym blogu zamieszczam tylko kilka fotografii, jakie znajdują się w albumie. Na szczęście znalazłem stronę autora, na której można zobaczyć inne jego zdjęcia.

Te fotografie pochodzą z różnych stron internetu, ale wszystkie znajdują się w albumie. Odczuwam szacunek wobec fotografa, który nie tylko dokumentując te wspaniałe twarze zadbał też o to, by dowiedzieć się jak mają na imię, skąd dokładnie pochodzą. 
Kliknijcie na zdjęcia i powiększcie je sobie; przypatrzcie się tym oczom!

  
Yame, prowincja Chimbu,
rejon Nambaiyufa
    
Pfundu, wschód prowincji
górskiej, rejon Watabung
  
imię nieznane, wschód
prowincji górskiej, rejon Lufa
 
Kongel, południe prowincji
górskiej, rejon Mendi
 
Huliya, południe prowincji
górskiej, rejon Ialuba 

Ikupu hau, centralna prowincja,
plemię Roro

 
Napo, zachód prowincji
górskiej, rejon Kauil
 
Kin'gal, zachód prowincji
górskiej, rejon Melpa 

Sali, południe prowincji
górskiej, rejon Mendi
wdowa, południe prowincji
górskiej, rejon Mendi

Mone, południe prowincji
górskiej, rejon Mendi
Embedame, południe prowincji
górskiej, rejon Huli



niedziela, 10 czerwca 2012

Tybetańczycy

Pisząc o Papui pod rządami Indonezji porównałem sytuację jej mieszkańców do tego, co przeżywają Tybetańczycy. Popularność buddyzmu i nauk Dalajlamy na zachodzie powoduje, że sporo wiemy na temat chińskiej okupacji Dachu Świata i oczywiście stajemy po stronie ciemiężonych. Świat, prowadzący z Chińczykami interesy oficjalnie nie odważy się potępić agresywnej polityki Pekinu wobec tych pokojowo nastawionych, skromnych górali. Warto przyjrzeć się nieco bliżej Tybetowi i jego historii.
O ile cywilizacja zachodnia dbała o to, by jej dzieje przetrwały w formie kronik, ludy zamieszkujące Himalaje są pod tym względem bardziej tajemnicze. Kronikarze, którzy przemierzali te tereny, na ogół mieszali prawdę z fikcją, związaną z lokalnymi wierzeniami a potem z rozwojem buddyzmu, który dotarł na te tereny w VII wieku naszej ery. Przed buddyzmem panowała tu religia bon, mająca związki z szamanizmem z północy Azji. Dlatego pełno w tych wierzeniach opowieści o demonach i świętych. W pewnym stopniu przejął to później buddyzm tybetański.
Najstarsze odkryte ślady świadczą, że człowiek zamieszkiwał Himalaje już przed ponad 20 tysiącami lat. Tybetańczycy sądzą, że Wyżynę Tybetańską zamieszkiwało kilka plemion, które – to już z pewnością legenda – wywodziły się od małp. (Ciekawe jest, że ta stara legenda przypomina teorię ewolucji Darwina!) Wzajemne waśnie spowodowały rozpad plemion na kilkadziesiąt państewek, z czasem ponownie zjednoczonych. Inne źródła mówią o wojowniczej ludności Cang, która w II wieku p.n.e. z Chin przedostała się na dzisiejsze tereny Tybetu, dając początek tej grupie etnicznej. Prawdopodobnie to buddyzm miał wpływ na fakt, że państwo Tybet po VII wieku znacznie się rozrosło i zdołało osiągnąć wysoką rangę polityczną w regionie. W XIII wieku potęga mongolska rozrosła się nie tylko szeroko na stepy, ale dotarła też i na te ziemie. Zarówno Mongołowie jak i Chińczycy niemal zawsze mieli wpływ na sytuację polityczną i socjalną Tybetu. Obecna polityka rządu Chin wobec tych ziem nie jest więc w historii czymś nowym! Już w połowie VII wieku doszło do działań wojennych na większą skalę wojsk chińskich z Tybetańczykami. Silne wpływy potężnego sąsiada trwały do 1368 roku. 250 lat później do zachodniego Tybetu dotarli Jezuici a niecałe 100 lat po nich Kapucyni, jednak tereny te były w tym czasie kontrolowane przez plemiona mongolskie, odbite znów przez Chińczyków. W początku XX wieku Tybet najechali Brytyjczycy, panoszący się już od dawna w Indiach.
Wszyscy wiemy o ucieczce Dalajlamy XIV z Tybetu do Indii w 1959 roku, ale już pół wieku wcześniej miała miejsce podobna historia, kiedy poprzednik Tenzina Gjaco, Dalajlama XIII także uciekał z Lhasy do Indii – wówczas brytyjskich – przed wojskami chińskimi. Wtedy jednak Tybetańczykom udało się po kilku latach wygnać najeźdźców, a w wojnie tej po stronie Tybetu opowiedziała się Wielka Brytania.
Od połowy XX wieku chińscy komuniści dopuszczali się na tym terenie wielu zbrodni, niszczyli dorobek kulturalny i cywilizacyjny Tybetu a jego szczególne natężenie miało miejsce w latach szczytu „Rewolucji Kulturalnej”, czyli pomiędzy 1966 a 1969.
Chińczycy nadali Tybetowi status Regionu Autonomicznego, ale ich postępowanie nie pozostawia złudzeń, że dążą do zniszczenia jego tradycji. Rozbudowują stare miasta, niszcząc ich pierwotny charakter, budują nowe – oczywiście na całkiem nową i obcą Tybetańczykom modłę. Zwozi się setki tysięcy robotników z różnych regionów Chin wraz z rodzinami, by wymieszać te kultury z nadzieją, że chińska wchłonie rodzimą. Otwarcie linii kolejowej łączącej Chiny z Lhasą w 2007 roku było wielkim sukcesem inżynieryjnym, ale z pewnością znacznie przyśpieszy degradację tybetańskiej kultury.
W Tybecie byłem dwukrotnie, wjeżdżając do niego z Chin, przejeżdżając Himalaje i udając się do Nepalu. Dwa razy byłem tam nielegalnie, bez odpowiedniego pozwolenia. Te przygody opisywałem na swoim blogu z rocznej podróży. Pierwszy raz, w 2002 roku. Po drodze widziałem niewiele; jechałem tam przemycony za odpowiednią opłatą, leżąc dwa dni i dwie noce, wciśnięty w zdezelowanym autobusie wraz z chińskimi robotnikami. Po raz drugi, zimą 2008 roku udało mi się dostać do pociągu bez pozwolenia, usilnie przekonując kolejne służby mundurowe na dworcu w Chengdu, że wymięty świstek ze stemplami, jaki przygotowałem sobie przed wyjazdem, to wystarczający dokument.
Będąc tam po raz drugi, zauważałem zmiany. W Lhasie pojawiło się wiele nowych, wysokich budynków, opatrzonych bilboardami i planszami w dwóch językach. Chińskie ideogramy znacznie przeważały wielkością nad tybetańskim pismem. Wśród śpieszących gdzieś Chińczyków, jakby w zwolnionym tempie, ze skupieniem i tajemniczym uśmieszkiem zauważałem ubranych w grube, tradycyjne stroje staruszków, kręcących młynkami modlitewnymi, przerzucających paciorki różańców. Usta bezgłośnie mieliły mantry. Na widok obcych na ogół uśmiechali się serdecznie i trochę smutno. Wyczuwało się, że obroną przed agresją obcego świata, jaki wyrastał wokół nich była wiara. Odwiedzałem miejsca kultu: świątynię Jokhang i leżący poza centrum klasztor Sera. Tam tłoczyły się tłumy Tybetańczyków w różnym wieku, czekając na swoją kolej, by pokłonić się najważniejszym rzeźbom z wyobrażeniem bóstwa. Wokół Jokhang bez przerwy spacerowały gromady ludzi, kręcąc młynkami. Inni rytmicznie padali na twarz, oddając pokłony przed głównym wejściem do świątyni. Oddających cześć starców widziałem też przed pałacem Dalajlamy – Potalą, przerobioną przez władze z Pekinu na muzeum. Ta olbrzymia budowla na wzgórzu została tak sprytnie obudowana wieżowcami, że dopiero stając przed nią, albo udając się poza miasto na któreś ze wzgórz, można było ujrzeć majestat i docenić skalę pałacu. Pomyślałem, że przez całe wieki ludzie żyjący w cieniu tej budowli, pracujący ciężko by utrzymac bardzo rozbudowany system klasztorny, nie odczuwali wielkiej miłości do żyjących nieco próżniaczo mnichów... 




Polityka Chin przynosi efekty. Widziałem kilka restauracji, w której pracowali wspólnie młodzi Chińczycy i Tybetańczycy. Wzajemne relacje były przyjazne. To pokolenie wydawało się już nie obciążone myśleniem o straconej suwerenności. Starzy ludzie żyją w swoim świecie, określonym przede wszystkim religią, młodzi w epoce globalizmu potrafią się dogadać z rówieśnikami, najtrudniej przychodzi się odnaleźć średniemu pokoleniu Tybetańczyków.
Ludzi tych cechuje niebywała cierpliwość i opanowanie. Wydawało się, że nic nie jest w stanie  wyprowadzić ich z równowagi. Dlatego zdziwiłem się, kiedy ponad miesiąc później, będąc już na południu Indii usłyszałem o rozruchach i zniszczeniu Lhasy podczas walk Tybetańczyków z chińską armią. Fotografie w indyjskich gazetach pokazywały spalone domy na głównej ulicy i zniszczone samochody. W Madurai przetaczały się demonstracje młodych mnichów tybetańskich o bardzo dramatycznym przebiegu. Niektórzy z młodych chłopców przebrani byli za chińskich oprawców, dźgających lufami karabinów pomazanych czerwoną farbą mnichów, skutych kajdankami. Happening był bardzo realistyczny i w pierwszym momencie nie wyczułęm, że to inscenizacja. Czułem oburzenie, że Hindusi nie zwracali na to większej uwagi.  

Mnichów w Tybecie oglądałem zajmujących się sprawami codziennymi w klasztorach albo śpiewających mantry, kiedy siedząc na ulicy żebrali o jałmużnę. Nie brak też było żebrających rodzin w łachmanach. Ich twarze świadczyły, że przybyli z prowincji. Być może wyrzucano ich z własnych domów i ziem, na których osiedlano chińskie rodziny. Był to szczególnie przygnębiający widok.
Jadąc w kierunku granicy z Nepalem zatrzymywałem się w kilku niewielkich miastach, w których czas jakby stanął w miejscu. Chińczycy nie zdążyli tam jeszcze nic pobudować. Tych ludzi cechowała duża gościnność a kilku mężczyzn słysząc, że jestem Polakiem ucieszyło się, bo często pilotowali polskich himalaistów, o których mieli dobre zdanie.

Niektóre osady były bardzo biedne. Mimo to ludzi tam żyjących cechowała jakaś radość Szczególnie dzieci, obsmarkane i ubrane w szmaty, wykazywały ciekawość i z radością pozowały do zdjęć. Twarze wielu ludzi tam żyjących wryły mi się w pamięć, ale nie zapomnę też pewnego innego spotkania.
Spacerowałem wzdłuż murów klasztoru Sera, kiedy jak gdyby znikąd pojawiła się przy mnie stara mniszka wygolona niemal na łyso. Uśmiechnęła się, wskazała na aparat fotograficzny, jaki miałem w ręce, potem na siebie i stanęła przy murze, za którym powiewały czerwone flagi modlitewne. Przymknęła oczy i zdawała się przenieść w inny wymiar. Zrobiłem kilka zdjęć i zanim zdążyłem podziękować, dotknęła mojej głowy i odeszła.