poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Etiopia - smutne spotkanie z ludem Mursi


Pół roku po powrocie z rocznej podróży dookoła świata, zimą 2008 roku udałem się do Etiopii, by dotrzeć na południe, do doliny Omo. Nie interesowały mnie kamienne klasztory na północy tego kraju. One najpewniej będą istniały jeszcze długo i zawsze będzie można je odwiedzić. Fascynowali mnie ludzie, żyjący w trudno dostępnych terenach na południu. Ci najbardziej niesamowici, mający jednak opinię niebezpiecznych i agresywnych.
Jakże inne było to doświadczenie Afryki, po gościnnym pobycie w oazie Teizent w Mauretanii!
Dolina Omo, która wzięła swoja nazwę od rzeki, wzdłuż której żyją przeróżne plemiona, została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO z uwagi na wartości archeologiczne jak i geologiczne. Wpisując w google hasło Omo Valley często pojawiały się fotografie kobiet plemienia Mursi, z naciągniętymi dolnymi wargami, w które wkładały gliniane krążki. Ci ludzie byli głównym celem tej podróży.
Z Addis Abeby przez Arba Minch, Arbore, Turmi, Key Afar, po kilku dniach w końcu dotarłem do celu: miasta Jinka. Kręciłem się tam kilka dni i poznałem parę Hiszpanów – dendrologów, z którymi wynajęliśmy jeepa z kierowcą, który miał zawieźć nas do Parku Narodowego Mago. Tam mieliśmy spotkać Mursich.
Oto zapiski z dziennika dotyczące tego spotkania i kilka zdjęć:

”Czekaliśmy kilkanaście minut z Rosaną i Martinem na kierowcę i przewodnika. O 7.00 dopiero świtało, a na klepisku będącym nie tak dawno pasem startowym samolotów kilkunastu młodych mężczyzn rozpoczynało mecz piłki nożnej. (…)
Załadowano samochód i wyruszyliśmy. (…) Często pięliśmy się wysoko po wybojach, ale na górze wspaniałe widoki zielonej Doliny Omo rekompensowały wszystko.
Martin prócz tego, że wciąż wskazywał Rosanie na drzewa, znał się też na zwierzynie i potrafił ją dostrzegać. Kilkakrotnie biegły przed samochodem małe dik diki, które po kilkunastu metrach podskakiwania i pokazywania nam białych plam na tyłkach, w końcu znikały w zaroślach. Nieraz zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć pejzaż, rzadkie okazy ptaków lub małp. Było gorąco, ale mieliśmy pozamykane okna. Jedynie nasz przewodnik nie zasunął szyby, przez którą kilkakrotnie wpadły do samochodu muchy przypominające nasze końskie. Powiedział nam, że to tse tse, ale zapewniał, że w tym rejonie o tej porze nie roznoszą chorób takich jak śpiączka. Z ich jednak powodu Mursi co pewien czas migrowali w bezpieczniejsze tereny. Muchy trzebiły im bydło. Z niepokojem patrzeliśmy na roje tych owadów frunących równolegle z samochodem. Kiedy już kilka wpadało do środka, urządzaliśmy polowania. Zgniotłem kilka z nich o szybę statywem w pokrowcu, ale dwa razy poczułem ukąszenia w te miejsca, gdzie nie byłem posmarowany: w stopę przez skarpetę oraz w głowę w okolicach skroni.
Dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. (…) W kolejnym miejscu dosiadł się do nas uzbrojony ochroniarz. W końcu pojawiły się pojedyncze chatki i pierwsi tajemniczy Mursi przy nich. Czułem ekscytację. (…) Po 2,5 godzinach drogi dotarliśmy na miejsce. To było Bale, oddalone około 52 kilometry od Jinka. Kierowca zatrzymał się w cieniu drzewa. Zobaczyłem kilka kopulastych chatek i zbliżającą się w naszą stronę sporą grupę ludzi w niezwykłych strojach. Wiele kobiet w dolnej wardze miało wielkie lub średnie krążki z gliny. Dhebinva. Największe około 20 cm średnicy. Niezwykła ozdoba. Małym dziewczynkom nacina się dolną wargę i z biegiem lat wkłada w nacięcie coraz większe krążki. Warga naciąga się i otacza krążek, mający na swym obwodzie rowek. Słyszałem kilka teorii związanych z tym zwyczajem i jak się zdaje antropolodzy sami nie są zgodni co do znaczenia tej tradycji. Robiono to po to, by oszpecone kobiety ochronić przed handlarzami niewolników – twierdzą jedni. Inni uważają, że wielkość krążka oznacza status danej kobiety. Są też teorie, że ma to znaczenie religijne: krążek skutecznie uniemożliwia dostanie się do wnętrza kobiety złych duchów. Niezależnie od tego, jaki jest rodowód oraz znaczenie tego „ozdabiania” twarzy, wygląda to niesamowicie i z pewnością utrudnia normalną egzystencję. Ja zastanawiałem się, czy i jak tutejsi mężczyźni całują swoje kobiety… A może taka zwisająca jak dętka roweru warga pozwala na jakieś perwersje??? Chyba nie odważyłbym się sprawdzić…
Oprócz krążków w wardze lub uszach, wiele kobiet posiadało niezwykłe ozdoby na głowach. Kły guźców, metalowe obręcze, jakieś sznury, kolorowe plamy na twarzach itd. Ubrane były na ogół w skóry zwierząt, nieraz pięknie malowane w pasy i linie. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że wszystko to jest rodzajem maskarady, afrykańskiej cepeliady dla turystów. Tłumek ludzi, jaki nas otoczył od razu stał się bardzo nachalny. Kobiety ciągnęły za rękawy, próbując zwracać na siebie uwagę, by to im zrobić zdjęcie. Oczywiście za pieniądze. Być może ludzie ci w pewnym momencie stwierdzili, że bardziej opłaca się im pozować do zdjęć niż zajmować tradycyjną, ciężką pracą oraz hodowlą zwierząt. Może obecność turystów, pieniądze, jakie dostawała społeczność za każdy samochód wjeżdżający na ich tereny oraz indywidualnie za każde zdjęcie, była znacznym wzbogaceniem budżetu dla tych ludzi, którzy jeszcze nie do końca zrezygnowali z tradycyjnego życia.
Otaczający mnie ludzie byli natrętni, co szybko stało się męczące. Rosana i Martin również próbowali wyjść z kręgu ludzi, którzy ich szczelnie okrążyli. Nie było to łatwe. Wybierałem co ciekawsze kobiety i dzieci, ustawiałem je, a w tym czasie reszta cierpliwie czekała do momentu, kiedy strzeliła migawka. Potem znów mnie otaczano, szarpiąc i wskazując na siebie lub oferując na sprzedaż gliniane krążki. Wyjmowano je z koszy i podtykano mi pod nos. Wiele było pękniętych lub ukruszonych. Duże dhebinva kosztowało 10 birrów (około 3 złote), mniejsze 5. Natrętni byli też mniej licznie tej grupie mężczyźni. Smukli i wysocy, ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Niektórzy z nich również byli uzbrojeni w strzelby. Najdziwniejsze były jednak kobiety z kałasznikowami. Zrozumiałem, dlaczego poprzedniego dnia przewodnik mówił, że u Mursich będziemy najwyżej godzinę. Po kilkunastu minutach miałem już dość. Smutne było to, że nie dało się z tymi ludźmi normalnie porozmawiać, choćby przez przewodnika lub uzbrojonego skauta. A ja z chęcią dowiedziałbym się na przykład czyjegoś imienia, ile ma lat, ile dzieci, jak mu się żyje itd. Wszystko traktowane było instrumentalnie. Z pewnością winę za ten stan rzeczy ponoszą sami turyści wpadający w to miejsce na „fotograficzne łowy”. Słyszałem jednak o pewnym Polaku, który żyje wśród Mursich. Zbudował sobie z ich pomocą chatę i dzieli ich los, pracując oraz uczestnicząc w codziennym życiu.
Postanowiliśmy wracać. Poczułem ulgę, kiedy w końcu zamknąłem drzwi jeepa, oddzielając się od tych ludzi, stojących przy aucie, próbujących jeszcze coś sprzedać lub namówić na zdjęcie. Właściwie nie powinienem się dziwić temu stanowi rzeczy. Jasne było, że turyści przybywają tu do nich, żeby zrobić zdjęcia.
Zabudowania gospodarcze Parku Narodowego były opustoszałe, aż wreszcie pojawił się niewyspany strażnik. Przyszło do płacenia. Wycieczka kosztowała każdego z nas 380 birrów, czyli około 130 złotych. Warto było? Pomyślałem, że z czasem stwierdzę, że tak, ale wtedy byłem zawiedziony tym kontaktem z ludem Mursi. Obyło sie bez żadnych większych problemów, z których słyną ci ludzie. Zdarzało się, że turyści bez uzbrojonego ochroniarza byli do cna bezczelnie okradani, wręcz rozbierani przez mężczyzn tego plemienia. Zdarzały sie też gorsze rzeczy. Ja również nie czułem się tam bezpiecznie...
Jinka była tego dnia bardzo kolorowa z uwagi na odbywający się targ. Najwięcej działo się na dużym placu oraz w jego najbliższej okolicy. (…) Sprzedawano najczęściej warzywa oraz różnego rodzaju ziarna. Długo krążyłem wśród ludzi. Zauważyłem też kilka łysych kobiet Mursi. Ich dolne wargi zwisały poskręcane. Nieraz podchodziły wskazując na siebie, by zrobić im za kilka birrów zdjęcie, ale nie miałem ochoty. Kiedy czasem fotografowałem ogólną panoramę i cały bazar, ktoś podbiegał i żądał zapłaty za to, ze skierowałem na niego obiektyw. Było to męczące. Bazar powoli pustoszał a kilkoro biednych dzieciaków z torebkami foliowymi i brezentowymi workami wydłubywało z ziemi ziarna kukurydzy. Najwyraźniej miały układ z kozami, które nie przypilnowane skubały worki, powodując dziury. Na peryferiach oczywiście odbywały się libacje. Zdawało mi się, że w powietrzu unosi się zapach tedżu. Kilku mężczyzn zataczało się na nierównej drodze, w paru miejscach pijani leżeli w rowach. 
Dowiedziałem się później, że broń, z którą ochoczo pozowały kobiety plemienia Mursi nie jest noszona tylko dla ozdoby czy prestiżu. Konflikty plemienne zdarzają się stosunkowo często i broń nie służy tylko do ochrony bydła przed drapieżnikami. Młodzież wypasająca bydło, kiedy widzi w pobliżu kogoś obcego również z krowami, próbuje czasem zakraść się i ukraść zwierzę, chcąc w ten sposób zaimponować ojcu czy dziewczynom ze swojej wioski. Tak najczęściej rodzą się wśród tych ludzi konflikty.
(…)”


z wizytą u ludzi plemienia Hamer



Warto zajrzeć na strony, opisujące sytuację ekonomiczną oraz polityczną ludzi Doliny Omo:

niedziela, 22 kwietnia 2012

Mauretania - żyjąc z potomkami piratów pustyni - fragmenty dziennika

Fragmenty dziennika z podróży, prowadzonego latem 2006 roku. (Tekst został dostosowany do filmu zrealizowanego w Mauretanii.)


W końcu dojeżdżamy do miejsca, w którym przyjdzie mi spędzić kilka dni. Oaza Teizent, w której mieszka Mounir z rodziną. Moja wizyta staje się dużym wydarzeniem. Oaza jest trudno dostępna i nie przyjeżdżają tu turyści.
Poznaję kobietę w czarnym, farbującym stroju, która jest nauczycielka o imieniu Hindi i oprócz Bouh jest jedyną osobą, znającą tu dobrze angielski. Poznaję też rodzinę Mounira: jego młodą żonę Zeńbę oraz jej siostrę, Aiszę. Na widok kamery kobiety chowają swoje twarze. Dopiero po kilku dniach zostanę w pełni zaakceptowany.
Ulokowano mnie w przypominającej igloo chacie Mounira, zbudowanej jak większość w oazie - z żerdzi, patyków i skręconych liści palmowych. Jedynymi sprzętami wewnątrz są słomiane maty, koce, poduszki, butla gazowa i… charczący magnetofon.
Z powodu mojej obecności do chaty zawitało kilka osób. Posiłek przynosi zawsze jedna z dziewczyn. Wszyscy jedzą tu z jednej miski bez używania sztućców. Kiedy mężczyźni się posilają, kobiety siedzą z tyłu. W ciągu dnia upał jest trudny do zniesienia i cała społeczność na ogół spędza kilka najgorszych godzin w chatach. Brak jakichkolwiek rozrywek wydaje się tu nikomu nie przeszkadzać. Kilka razy w ciągu dnia zaparza się herbatę w ten sam sposób, przelewając wielokrotnie płyn pomiędzy małymi szklankami, do uzyskania wysokiej pianki.
Ważnym miejscem oazy jest wąska, głęboka studnia, przy której niemal zawsze wciąż się ktoś kręci. (…) Na początku mojego przyjazdu dzieci próbowały nieśmiało żebrać, w końcu jednak coraz częściej słyszę swoje imię. Czuję się tu bezpiecznie od samego przyjazdu. Jest w tym jakaś prawidłowość tak w Azji jak i Afryce: im skromniejsza społeczność, tym bardziej przyjaźnie nastawiona.
Codziennym rytuałem o tej porze roku jest zrywanie daktyli. Gdy Aisha potrzebuje owoców, prosi o pomoc Hasana, który zawsze chodzi w golfie chroniącym go przed ostrymi liśćmi palmy i ze sznurem na ramieniu, przywiązując się nim do drzewa. Ogromnym szacunkiem otacza się tu starszych ludzi. W przeciwieństwie do naszej cywilizacji, tutaj wciąż są oni uosobieniem mądrości.
Kiedy słońce nie jest już tak dokuczliwe, wspinam się z kilkoma młodymi ludźmi na pobliski klif. Widok doliny przypomina archaiczną mapę, z naznaczonymi na niej w dziwnej perspektywie domostwami i ludzkimi sylwetkami. Kiedy przeminie pora sucha, wszyscy rozejdą się do swoich innych domów. Część na pustynię, inni, mający dzieci pójdą do miejsc, w których są szkoły. W dolinie znajdują się całe ciągi małych osad oddzielonych palmowymi gajami. Wieczorem z miasta wracają z pracy mężczyźni. Większość z nich zajmuje się sprzedażą daktyli. Kilku mieszkańców posiada jeepy służące za taksówki.
 Po zachodzie słońca przyprowadza się na noc wielbłądy i wiąże je w pobliżu studni. Pięć razy dziennie oddaje się pokłony Allachowi. Ostatni już o zmroku. Niektórzy modlą się w małej grupie pod przewodnictwem mułły w prowizorycznym meczecie, jednak moi gospodarze oddają cześć Allachowi w chacie, bijąc pokłony w kierunku wschodnim. Jak wszyscy w oazie, śpię przed chatą i trudno mi zasnąć pod rozświetlonym gwiazdami niebem.
Kolejny dzień. Dopóki słońce jest stosunkowo nisko, spędza się czas na matach i kocach w cieniu chat. Poranki rozpoczynają się zawsze od herbaty. Obserwuję, jak oaza powoli budzi się do życia. Wszystko jakby spowolnione. Nikt się nigdzie nie śpieszy. W pobliżu chaty Mounira zauważam stertę kamieni wykazującą celowe rozmieszczenie. Okazuje się, że to stary cmentarz.
Postanowiliśmy odwiedzić rodzinę Bouh. Każdy wyjazd z oazy Teizent to obowiązkowy, krótki postój w miasteczku Atar, gdzie dokonujemy drobnych zakupów. (…) Kierujemy się na północny zachód w kierunku miasta Ouadane. Na pustkowiu łapiemy gumę. Najwyraźniej nie jest to pierwsza taka awaria, bo wymiana koła odbywa się bardzo sprawnie. Gdyby to było coś poważniejszego, niewątpliwie mielibyśmy problem, bo bardzo rzadko mija nas jakikolwiek pojazd.
Stare Ouadane zbudowane w X wieku na szlaku karawan, pełniło funkcję ksaru, czyli ufortyfikowanej osady z gliny i kamienia. Ely oprowadza mnie po wąskich uliczkach wśród starych ruin. Podobno to największa atrakcja turystyczna Mauretanii, ale nie spotykam tu nikogo. Miasto zniszczyły ulewne deszcze i ludzie zbudowali w sąsiedztwie nowe domy. Słońce bardzo mnie osłabia i resztkami sił wracamy do rodzinnego domu Bouh. Wymiotuję. Kiedy leżę na matach i otwieram oczy, tańczy nade mną Ely i Mounir. Egzorcyzmy? Taniec voodoo? Czy to ma dodać mi sił? Po pewnym czasie rzeczywiście odzyskuję trochę energii i wyjeżdżamy poza obręb miasta w kierunku wysokiego klifu. Przyjaciele pokazują mi ryty. Największy gładki głaz pokryty jest napisami i rysunkami. Najstarsze, najbardziej spatynowane, przedstawiają zwierzęta i jeźdźców. Ta wspaniała skała jest jak kronika spisywana od tysięcy lat.
Odwiedzamy kolejną, znajomą rodzinę nomadów, którzy częstują nas herbatą i daktylami. Ludzie ci są skromni, dumni i gościnni. Kobiety pokazują mi kamienne groty strzał, jakie znalazły na pustyni. Z chęcią mi je sprzedają po krótkich targach za 500 ougija, co jest równowartością około 3 dolarów. Są piękne, ale czy autentyczne?
W domu najważniejszą osobą jest ojciec Bouh. Wszyscy niezwykle go szanują. Kiedy ktoś z nim rozmawia, nawet nie patrzy mu w oczy. Ja także odczuwam respekt i nie odważam się go filmować. Zaprzyjaźniam się z dziećmi: córką Bouh i jej dwoma małymi kuzynkami. Początkowo nieśmiałe, kiedy narysowałem ich portrety, nie odstępują mnie na krok, ucząc swojego języka.
Dojeżdżamy na miejsce zawodów strzeleckich, w których bierze udział brat Bouh - Moulay. Długo trwają powitania a rozmówcy często nawet nie patrzą na siebie, jakby próbując przypomnieć sobie jak największą ilość krewnych, o których wypada spytać. Cele oddalone są ponad 100 metrów. W zawodach oprócz Moulaya bierze udział jeszcze kilku mężczyzn, którzy wspólnie kupili naboje do karabinu. Wśród kibiców nie ma kobiet. Wygrana nie wiąże się z żadną materialną korzyścią. To nie hazard, ale pretekst do przyjacielskiego spotkania się i porozmawiania.
Po zmroku słyszę w oddali charczące dźwięki gitary. Idę po omacku ciemnymi ulicami pozbawionymi prądu w stronę, z której dobiega dźwięk. Wchodzę na jakieś podwórze, gdzie na ziemi wśród lamp siedzi kilkanaście osób. Jestem jedynym obcym, ale nie wzbudzam większej sensacji. Na dywanach siedzą muzycy. Dźwięki gitary podłączonej do wzmacniacza hipnotyzują nie tylko mnie; kilka osób wstaje i zaczyna się kołysać w takt muzyki. W końcu cały plac zdaje się tańczyć. Dwie kobiety wpadają w trans i tarzają się dziko na ziemi. Niezwykła atmosfera! W końcu muzyka cichnie i wszyscy rozchodzą się do swoich domów. W nocy silny wiatr przeganiał tumany piasku; na szczęście pościelono mi na dachu domu. Rano mogłem zobaczyć z tego miejsca całą okolicę.
Żegnamy się serdecznie z wszystkimi i wracamy. Muszę przyrzec ojcu Bouh, że jeśli kiedyś znów będę w Ouadane, na pewno ich odwiedzę.
Przez drogę w niektórych miejscach przepływa woda. To efekt nocnej burzy, której błyskawice widziałem nocą na zachodnim niebie. Mam ochotę wysiąść i położyć się w tych kałużach, bo jest bardzo bardzo gorąco. Na moment wjeżdżamy do Chingueti; oazy, która jest siódmym w kolejności świętym miastem islamu. Nie zauważam tu jednak specjalnych śladów jego świetności, choć domy i wydmy wokół robią duże wrażenie. Podobno, zanim tą ziemię nazwano Mauretanią, nosiła ona właśnie nazwę Chingueti.
Przyzwyczajam się do rytmu życia w oazie, w której czuję się już jak w domu. Ma to jakiś uniwersalny wymiar. Niezwykła harmonia ludzi z otoczeniem i brak arogancji cechującej mój świat. Tą arogancję jednak dostrzega się dopiero z dystansu. Mieszkańcy takich archaicznych społeczności zdają się nie odczuwać głodu, jaki przejawiają ludzie Zachodu. Głodu posiadania i nieustannego przekraczania granic.
Przestałem nadmiernie uważać na to, co jem i piję. Kuskus z mięsem i woda wprost ze studni. Co ma być to będzie. Zostaję zaproszony do domu nauczycielki - Hindi, gdzie na moją cześć przygotowano występy. Dzieci wspaniale tańczą a starsze kobiety śpiewają i wystukują rytm na plastikowych wiadrach. Kiedy wewnątrz jest już za dużo gapiów, Hindi przegania ciekawskie dzieciaki. Odczuwam silne więzi emocjonalne, jakie istnieją pomiędzy ludźmi tutaj. Nieco inny, chyba trochę niższy status posiadają tu jednak Czarni.
Burza spowodowała, że do doliny spłynęła woda i zatrzymała się w specjalnie przygotowanej tamie. Ta zamulona kałuża jest jak wybawienie. Bouh, Mounir i ja nie zastanawiamy się długo i wskakujemy do wody, gdzie pluskają się już dzieci. W takim miejscu jak pustynia zaczynam rozumieć, czym może być woda, drzewo rodzące owoce i dające cień. Jak dużą wdzięczność można czuć wobec przyrody, która daje te skarby. Żyjąc w zachodnim luksusie takie refleksje się nie pojawiają. Tu wszystko jest tak niezwykle realne. Ludzie należą do natury i są od niej w pełni zależni. Niewiele się zmieniło od tysiącleci.
Kolejnego ranka idę z Aishą na drugą stronę gaju palmowego kupić mięso. Co drugi dzień o świcie właściciel wielbłądów przyprowadza jedno zwierzę, które oprawiają czarni rzeźnicy. Nie ma tu lodówek i wszystko musi być natychmiast sprzedane oraz usmażone. Także z sąsiednich osad przychodzą po mięso kobiety z plastikowymi wiaderkami.
Otoczenie jest istnym cmentarzyskiem; walają się tu resztki zabitych wcześniej zwierząt. Przykry widok, ale dla tych ludzi to przymus. Trudno byłoby tu zostać wegetarianinem. Dałem Mounirowi 2000 ougija, za które Aisha kupiła całe wiadro mięsa i kilka płaskich, okrągłych chlebów. Aisha skończyła tylko szkołę koraniczną i nie zna nawet francuskiego. Jednak jakoś udaje nam się nawiązywać kontakt (…).
Matka Aishy zajmuje się mięsem, którego zapach przyciąga roje much. Kuchnia to butla gazowa i patelnia na kuchence w starej zardzewiałej beczce po paliwie. Nagrzany metal aż parzy a nad głową niemiłosierne słońce.
Ósmy poranek w oazie. Patrzę jak odchodzą wielbłądy i czuję, że powinienem jechać w dalszą drogę. Żegnam się z Mounirem i jego rodziną. W podziękowaniu za gościnę daję mu w prezencie swój nóż sprężynowy. Pozostawiam też cząstkę siebie i mam nadzieję, że kiedyś znów tu przyjadę. Bouh z Elym odwożą mnie do Ataru na plac, skąd mogę zabrać się jeepem do Choum - miasta leżącego na samym rogu przy granicy z Saharą Zachodnią. U jednego z mężczyzn kupuję bilet - kawałek zwykłego papieru w kratkę zapisanego po arabsku. Czekam godzinę i w końcu dowiaduję się, którym pojazdem pojadę. Na szczęście nie jest to jeden z totalnie zdezelowanych wraków, jakie stoją na placu. Jadę 2 godziny jeepem wprost przez pustynię w wiejącym wietrze i piasku dostającym się do oczu. Siedzę na tobołach a słońce spala mi kolana.
Choum to mała osada, gdzie na chwilę zatrzymuje się towarowy pociąg jadący z kopalni w Zouerat wydobywającej rudę żelaza do portu w Nouadhibou. Nie ma tu żadnej stacji. Pociąg po prostu przystaje na kilka minut i do jedynego wagonu osobowego wciskają się ci, którzy kupili bilet. Biletów już nie ma i jestem skazany na kilkunastogodzinną podróż wprost na węglarce. W poczekalni zbudowanej z podkładów kolejowych poznaję młodego Francuza, który spędził w Mauretanii 3 miesiące a wcześniej tyle samo czasu w Maroku. Eric nauczył się nieco arabskiego, zmienił imię na Muhamed i przeszedł na islam. Wracał teraz do domu po półrocznej włóczędze.
Pociąg miał przyjechać o 20.00, ale okazuje się, że z powodu jakiejś awarii przybędzie o północy. Szczęście w nieszczęściu, bo dzięki tej zwłoce poznajemy dwóch braci, którzy znają angielski, częstują nas herbatą i ciastkami a co najważniejsze, dają nam stare ubrania wygrzebane w wielkim worku, zapewne darach społeczności zachodnich dla biednej Afryki... Wskakujemy w środku nocy na wagon, owijając się wszystkim, co mamy. Zmarznięci, dopiero o świcie możemy zobaczyć warunki, w jakich podróżujemy. Pociąg jedzie niemal w linii prostej wzdłuż granicy z Saharą Zachodnią. Ta jedyna linia kolejowa Mauretanii ciągnie się na długości 700 km. Pociąg ma 200 wagonów. Czerwony pył rudy żelaza i piasek zasypują oczy. Choć prawie nie spałem z powodu zimna i wiatru, czuję radość. Ta podróż jest wolnością.
Po 14 godzinach podróży w końcu docieramy do Nouadhibou na cyplu zwanym Białym Przylądkiem. Kąpiel w Atlantyku, wśród wraków statków rybackich daje pewne orzeźwienie, ale nie usuwa tłustego brudu. Dopiero porządny prysznic na campingu, na którym się zatrzymałem naprawdę zmywa czerwony pył.



----------------------------------------------------------------------------------------------------

Poprzedni post - wstęp do tej opowieści - nieopatrznie skasowałem, nie zachowując kopii tekstu. Pozostało w pamięci komputera kilka zdjęć, które niniejszym jeszcze raz "przytaczam"...


Lunch gdzieś pomiędzy Nouakchot i Atar

Awaria w drodze


W Chingueti

Wjazd do oazy


Oaza Teizent


Z wizytą u koczowników na pustyni


Relaks w chacie Mounira;
u góry Aicha, Zeńba, na dole Ely, ja, Mounir i Bouh

sobota, 7 kwietnia 2012

Bhopa - ostatnie pokolenie koczujących bardów pustyni Thar.

Indie fascynowały mnie od dawna. Jeszcze w początkach nauki w liceum otrzymałem na ulicy opasły tom Bhagawad Gity od ogolonego chłopaka z ruchu Hare Kriszna. Potem zaczytywałem się w Podróży na Wschód Carla Gustawa Junga oraz Podpatrywaniu Indii Octavio Paza. Moja pierwsza podróż na subkontynent miała miejsce wiosną 1997 roku i od tej pory byłem tam ośmiokrotnie. Ta kraina i ludzie nie przestają mnie oczarowywać i zawsze odkrywam coś nowego.
W 1999 roku, podczas drugiej wizyty w Indiach pojechałem do Jaisalmeru; starego miasta w środku pustyni Thar w Radżastanie. Zbudowane na jednej z odnóg Jedwabnego Szlaku, który wiódł z Chin na Bliski Wschód około XI wieku, przez setki lat wzbogacało się dzięki kupcom, zatrzymującym się w nim do czasu powstania portu w Bombaju. Ślady świetności są wciąż widoczne: zarówno w obrębie fortu jak i wokół można zobaczyć tzw. havele - domy bogatych kupców. Budowane w żółtym piaskowcu, jak zresztą niemal całe miasto, wciąż zachwycają bogactwem detali architektonicznych i finezją. Wśród uliczek co chwila zauważałem przybyłych z okolicznych wiosek i osad ludzi: kobiety w kolorowych sari i wąsatych mężczyzn w turbanach i typowych radżastańskich mokasynach z lekko uniesionym szpicem. Rzecz charakterystyczna: im z większej prowincji przybywano, tym kobiety miały bardziej kolorowe sari zaś mężczyźni sumiaste wąsy i większe turbany. Najwięcej tych ludzi spotykało się w pobliżu dworca autobusowego i na bazarach.
Zanim udałem się na pustynię, obszedłem peryferia i trafiłem na osadę na skarpie zwaną „Artists Colony”. Domostwa zbudowane były z gliny i patyków a mieszkańcy nieźle znali angielski. Okazało się, że są obyci z turystami: mieszkający w dolnej części, przy drodze, zajmowali się wyrobem lalek sprzedawanych w forcie: produkty wisiały też na ich domach. Wyżej osiedlili się muzycy oraz wytwórcy drobnej biżuterii. Tam poznałem rodzinę Jagdisha Bhopy. Wysoki, młody, przystojny mężczyzna siedział dumnie przed swoją chatką, grając na ravanhatcie – strunowym instrumencie własnej roboty, wykonanym z bambusa i łupiny kokosa. Przy nim kobieta, która śpiewała, czasem dosiadali się inni mężczyźni grając na tabli drumli lub innych instrumentach. Zaprzyjaźniliśmy się i Jagdish przedstawił mi swoją rodzinę: żonę z dwójką dzieci, braci oraz siostry żony. On jako najstarszy z braci przewodził grupie i decydował o najważniejszych sprawach. Okazało się, że kiedyś jego ojciec mieszkający na pustyni dogadał się ze swoim sąsiadem mającym córki, by pożenić swoje dzieci. Trójka braci poślubiła trzy siostry i wszyscy zamieszkali razem. Sezonowo. Gdy się poznaliśmy, połowę roku spędzali na pustyni, drugą połowę w lepiankach na skraju Jaisalmeru, gdzie mogli zarobić trochę pieniędzy sprzedając instrumenty własnej roboty, grając na weselach i innych uroczystościach (Jagdish potrafił grać na kilkunastu instrumentach!), zaś żony wytwarzały drobną biżuterię i przesiadywały całymi dniami przy wejściu do fortu a więc w miejscu, przez które musieli przechodzić turyści.
Nie byłem pierwszym, który odwiedzał tych ludzi. Kobiety pod bramą fortu często namawiały turystów do udania się z nimi. Mogły liczyć na drobny zarobek za koncert, zrobione im zdjęcia, na prezenty w postaci produktów żywnościowych lub słodycze dla dzieci. Oferowały w zamian herbatę, posiłki robione na małym ogniu przy glinianym murku, ale najważniejsza była muzyka. Obserwowałem wzajemne, serdeczne relacje tych ludzi; zarówno dorosłych jak i dzieci, które obdarowane słodyczami i owocami ochoczo dzieliły sie z innymi ciekawskimi dzieciakami z sąsiedztwa. Najmłodsi od początku mieli styczność z muzyką i śpiewem.
Odwiedzałem Jagdisha i jego rodzinę za każdym razem pobytu w Radżastanie: w 2002, 2004, 2008 roku. Dzięki temu bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Byłem świadkiem, jak dorastają jego dzieci i rodzą się nowe. Jak Jagdish się starzał i na kruczoczarnych włosach pojawiła się siwizna. Kobiety wciąż żujące betel i palące bidi miały uzębienie w fatalnym stanie. Wpływ na to miały również przygotowywane posiłki z domieszką kurzu oraz piasku. Ze względu na powiększanie się rodziny ci półnomadzi musieli zmienić swój tryb życia na osiadły. Obrzeża Jaisalmeru stały się ich miejscem stałego pobytu, ale z powodu lichości wykonania glinianych domów, po większych opadach deszczu (które w tym rejonie padają bardzo rzadko) trzeba było odbudowywać je od nowa. To jednak nie stanowiło większego problemu. Wraz z nimi na stałe zaczęli się osiedlać ludzie związani z nimi poprzez zawodowe koneksje. Na przykład kowale, którzy na ogół spotykani są na bazarze w pobliżu dworca autobusowego. Kobiety kręcą kołami uruchamiającymi dmuchawy nad ogniem, dzieci lustrują przechodzących, wypatrując turystów chcących niepostrzeżenie, bez zapłacenia pstryknąć fotkę a wąsaci mężczyźni wykuwają proste narzędzia, naprawiają uszkodzone, zaś dla muzyków wytwarzają wspaniale brzmiące drumle.
Podczas swojej ostatniej wizyty przywiozłem Jagdishowi  z Chin harmonijkę ustną, którą widział, ale nigdy na niej nie grał. Po godzinie ćwiczeń szło mu całkiem nieźle, choć trzymał ją po swojemu. W zamian otrzymałem od niego drumlę ozdobioną kolorowymi frędzlami, ze wspaniałym brzmieniem. Gdybym wiedział o tym prezencie kilka miesięcy wcześniej, wymieniłbym inną swoją radżastańską drumlę w Dolinie Baliem na papuaską, drewnianą.
Siedząc z nim i całą rodziną przy wieczornym ognisku dowiedziałem się, że „Bhopa” to nie tyle nazwisko, co nazwa kasty. Przed wiekami jego przodkowie należeli do armii jednego z radżastańskich władców na subkontynencie indyjskim. Jako żołnierze, należeli więc do znaczącej warny „kszatrija”; drugim po braminach stanie społecznym. Po przegranej bitwie z armią innego króla armia rozproszyła się. Część „przebranżowiła się”, zostając różnego rodzaju rzemieślnikami, ale inni – ci bardziej romantyczni – broń zamienili na instrumenty, poprzez które zaczęli sławić imię swojego dawnego władcy, przemierzając północno – zachodnie Indie. Ta tradycja przetrwała.
Jagdish tak jak jego ojciec dwadzieścia lat wcześniej, znalazł odpowiednie partie dla swoich dzieci. Dwie córki w wieku 17 i 14 lat: Sunita i Lalita miały już wyznaczonych kandydatów na mężów żyjących w jednej z pustynnych wiosek i choć widziały tych chłopców tylko raz, bez słowa sprzeciwu zgadzały się na swój los wierząc, że ojciec chce dla nich jak najlepiej. Obserwowałem młodszych synów Jagdisha i dzieci jego braci zastanawiając się, jak zmieni się ich życie i czy będą kultywowali starą tradycję przodków.
- Twoje dzieci wrócą na pustynię? – spytałem.
- Prawie jej nie znają. Ja tam się urodziłem i wychowałem. Dla nich pustynia niewiele znaczy.
Ze wzgórza, na którym przed dwudziestu laty Jagdish postawił swoją glinianą chatkę dobrze było widać Złote Miasto i górujący nad nim fort, ale dalej rozciągała się wielka pustynia i tam spoglądał. W jego przekrwionych oczach pojawiły się łzy.