czwartek, 23 lutego 2012

Stawiam na homo viator


Istotna rewolucja w dziejach ludzkości dokonała się wraz z końcem epoki lodowcowej. Myśliwi, dotychczas kroczący za zwierzyną łowną, zaczęli się osiedlać a zmiana trybu koczowniczego na osiadły ma swoje odzwierciedlenie w wielu mitach i legendach. Najbardziej nam znany jest biblijny dramat wędrującego ze swym stadem Abla zamordowanego przez brata, Kaina - osiadłego rolnika.
Archaiczny mit, ukazujący konflikt dwóch sposobów egzystowania jest obecny w naszych czasach. Z pewną niechęcią traktuje się tych, którzy wędrują. Na przestrzeni wieków kojarzyli się oni z barbarzyństwem. Na świecie pozostały grupy, które można nazwać nomadycznymi. To między innymi Romowie, Beduini, Tuaregowie, Czukcze, Saamowie, Pigmeje, Buszmeni i Aborygeni. Spychani na margines życia bądź zmuszani w ten czy inny sposób do porzucenia swojego stylu życia, wciąż zmniejszają swoją liczebność. Spowodował to przede wszystkim strach społeczeństw miejskich, które w nie mających „korzeni” przybyszach widzieli zagrożenie. Europa i Azja przez całe wieki żyła w lęku przed hordami Hunów, Tatarów, Mongołów głównie dlatego, że niewiele wiedziano o najeźdźcach. Jak pisze Bruce Chatwin, powołując się na Hamiltona Griersona, „w języku średniołacińskim słowo ‘wargus’ – czyli ‘obcy’ lub ‘wygnaniec’ – oznacza równocześnie ‘wilka’. W ten sposób zlały się w jedno dwa wyobrażenia: dzikiego zwierzęcia, które należy wytropić i upolować, oraz człowieka, którego traktuje się niczym dzikie zwierzę .”

Mieszkańcy współczesnych miast wciąż gdzieś w podświadomości odczuwają lęk przed obcymi. Na Wyspach Brytyjskich oraz w USA w ilości około 60 tysięcy żyje społeczność, znana pod nazwą Irlandzcy Podróżnicy. Żyją w klanach, przemieszczając się z miejsca na miejsce kamperami, ale nie stanowią oni grupy, która żyje tak od zarania, choć powołują się na swoje celtyckie pochodzenie. Uważa się, że grupa irlandzkich chłopów gdzieś pomiędzy XVII a XIX wiekiem porzuciła swoje gospodarstwa z powodu nękania przez cromwellowskich protestantów oraz plagi głodu, odnajdując w wędrownym życiu szanse na bezpieczeństwo. Przejęli pewne cechy od Romów; zarówno język jak i niektóre obyczaje. Tak jak na Cyganów, współczesne metropolie Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych, spoglądają na nich podejrzliwie. Kiedy rozbijają oni swoje obozowiska w pobliżu miast, statecznych mieszkańców opanowuje strach. Nie wiadomo, ile jest prawdy w sensacjach na ich temat, dotyczących niebezpieczeństwa, jakie stwarzają. Oskarża się ich o oszustwa, kradzieże, brak higieny. Jako nomadzi, nie przestrzegają praw związanych z własnością ziemi, stąd wieczne zatargi na tym tle z obszarnikami oraz mieszkańcami wsi. Rząd Wielkiej Brytanii nadał Irlandzkim Podróżnikom status mniejszości etnicznej, przyzwalając na ich sposób życia.

Bliżej nas, bo w Szwajcarii żyje wciąż inna grupa nomadów. Jenische w większości porzucili wędrowny tryb życia, ale wciąż wędruje około kilkuset osób. Podobnie jak Romowie czy część Irlandzkich Podróżników, zajmują się handlem obwoźnym oraz produkcją drobnych sprzętów. Badacze nie są pewni ich prawdziwego pochodzenia. Niektórzy przekonują, że wywodzą się ze średniowiecznych wędrownych kuglarzy, inni upatrują nawet ich pochodzenia z czasów wojen galijskich Juliusza Cezara, a więc sprzed ponad 2 tysięcy lat. Podobnie jak Irlandzcy Podróżnicy, oni sami przyznają się do związków krwi z Celtami.
Jeszcze w początku XX wieku ich liczebność szacowano na kilkanaście tysięcy, jednak prześladowania z czasów hitlerowskich a także polityka powojenna rządu Szwajcarii wpłynęła na spadek ich liczebności. Podlegając ustawom nazistowskim, traktowani na równi z Romami trafiali do obozów zagłady, poddawani byli sterylizacjom zaś odbierane dzieci przystosowywano do „normalnego życia w społeczeństwie”. Władze Szwajcarii jeszcze do lat 70. odbierały dzieci wędrownym Jenischom, by – jak to określano – zapobiec ich degeneracji.

Nomadyzm nie pozwala się zaszufladkować. Koczownicy sprawiają kłopot społeczeństwom osiadłym a najbardziej ich centralnym władzom. Trudno jest bowiem rządzić nad kimś, kto nie jest określony konkretnym miejscem zamieszkania. Według jednego ze staroangielskich przysłów: „przybysz, który nie jest kupcem, jest wrogiem”. Nomada to w rozumieniu mieszkańca miasta anarchista. O ile miasto staje w opozycji wobec natury, powstaje najczęściej jej kosztem, nomada żyje w zgodzie i harmonii z naturą, z otoczeniem. Przychodzi i odchodzi nie pozostawiając po sobie śladu na świętej ziemi. Pascal pisał: „natura nasza jest w ruchu; zupełny odpoczynek to śmierć”.
Nie tylko jednak „oswojone” struktury społeczne zamknięte w miastach są z natury niechętne koczownikom. Do wędrowania mają też niechętny stosunek religie monoteistyczne. (Być może Kościół miał największy wpływ na to, że koczownicy są postrzegani negatywnie) Przede wszystkim dlatego, że człowiek wędrujący nie jest podatny na dogmaty. Życie odbywające się w drodze, w bogactwie świata ożywionego i nieożywionego powodowało raczej wiarę w wielu bogów, bóstwa, duchy, demony dobre i złe. Już u św. Benedykta można znaleźć ostrą krytykę wędrownictwa, które pozbawione jest ładu. Przeciwstawne wobec takiego chaosu jest życie klasztorne. Kościół katolicki dyskredytuje postawę homo viator; człowieka wędrownego. Próbuje dowieść, że życie wędrowne spowoduje, że „zacznie obumierać w człowieku instynkt społeczny, a w jego miejsce zacznie się rozwijać postawa typu „idiotes” (egoisty, samoluba) a więc kogoś, kto nie ma w niczym oparcia i nie liczy się z niczym, kto żyje sam dla siebie. W ten sposób z człowieka jako istoty społecznej powoli wyrasta „barbarzyńca”. Efektem życia nowożytnego „barbarzyńcy” jest choćby współczesna dewastacja środowiska naturalnego posunięta do stopnia najwyższego absurdu”.
Najwyraźniej ksiądz profesor Andrzej Maryniarczyk, który jest autorem tych słów nie czytał „Narcyza i Złotoustego” Hermanna Hesse…
Uważam, że ciekawość świata powodująca bycie w drodze, przemieszczanie się będące jedną z najstarszych ludzkich intuicji jest z pewnością rodzajem odświeżenia umysłu. Nie pozwala na jakąkolwiek rutynę i – z uwagi na wciąż nowe doświadczenia – powoduje większą uważność. To dzięki owej mobilności możliwy był rozwój ludzkości. Wschód nadal przecież wierzy, że wędrowanie to sposób odnowienia harmonii istniejącej niegdyś pomiędzy człowiekiem a Kosmosem.
Nomadyzm może mieć różne podłoże; ekonomiczne – poszukiwanie dogodnych terenów, bogatych w żywność, wodę i pastwiska, religijne, związane z pielgrzymką do świętych miejsc (jak Hadżdż – oczyszczająca podróż do Mekki) lub jako pokuta, wygnanie, które bywało karą za najcięższe zbrodnie. Pielgrzymka więc to nie tyle dążenie do celu, ile czas, w którym wędrowiec koncentruje się na swej Drodze, odkrywając siebie: swoje słabości lub siłę. Dla irańskich nomadów przemieszczanie się, rozstawianie namiotów we wciąż nowych miejscach to rodzaj rytuału, który był tak samo, a może nawet bardziej istotny niż modlitwa w meczecie. Wędrowanie może być też – w przekonaniu samych wędrujących – niezbędnym rytuałem, od którego zależy istnienie Ziemi, całego Wszechświata. Tym jest cykliczny „obchód” Aborygenów, którzy odtwarzają w ten sposób drogę istot totemicznych z Epoki Snu, „wyśpiewując nazwy wszystkiego, co napotykały po drodze: ptaków, zwierząt, roślin, skał, zbiorników wodnych – i śpiewem powołując świat do istnienia”.
Wszystkie te rodzaje przestrzennej aktywności stawały się przyczynkiem do swoistego duchowego oczyszczenia. Ciągłe przemieszczanie się, postawa nomadyczna jest moralnie czysta. To często nieprzewidywalna konfrontacja z otoczeniem. Bycie-w-drodze zmusza do maksymalnej obecności. Wędrowiec będąc w wiecznym teraz często spotyka obcych. Według Ryszarda Kapuścińskiego „każde takie spotkanie z Innym jest zagadką, jest niewiadomą, jest (…) tajemnicą”. I to chyba wydaje się największym fenomenem w dalekiej podróży, powodującym zawsze silniejsze bicie serca.


Nie ma centrum, a czas utracił swoją starożytną spójność: wschód i zachód, jutro i wczoraj mieszają się w każdym z nas. Różne czasy i różne przestrzenie łączą się w jedno tu i teraz, dziejące się wszędzie i o każdej porze.” Jeśli tak, dlaczego nie doświadczać? Nie rzucić się w objęcia świata, który może okazać się niebezpieczny? Ale to ryzyko się opłaca. Jakże istotne to dla artysty, biorąc pod uwagę rilkowski manifest: „Poezje nie są bowiem, jak ludzie sądzą, uczuciami (…) – są doświadczeniami. Gwoli jednej strofy trzeba wiele miast zobaczyć, ludzi i rzeczy, trzeba znać zwierzęta, trzeba czuć, jak latają ptaki i znać gest, z jakim małe kwiaty otwierają się o świcie. Trzeba umieć myśleć wstecz o drogach w nieznajomych stronach, (…) o rankach nad morzem, o morzu w ogóle, o morzach, o nocach podróżniczych, co w dal szumiały hen w górze i z wszystkimi gnały gwiazdami (…).”




Rozwinąłem nieco i przeredagowałem swój dawny tekst dotyczący nomadyzmu, który napisałem przed podróżą dookoła świata w 2007 – 2008 roku, dodając kilka wątków, odnajdując też w sieci ilustracje.







Korzystałem w tym tekście z następujących materiałów:

Bruce Chatwin, Ścieżki Śpiewu, Poznań 1998
Ludzie drogi (w:) Focus, 30.11.2009
Ryszard Kapuściński, Ten Inny, Kraków 2006
Octavio Paz, Prąd przemienny, Warszawa 1995,
Rainer Maria Rilke, Malte, Warszawa 1993
Strona internetowa Fundacji Servire Veritati: http://ien.pl/index.php/archives/582


Fotografie z następujących stron:



http://www.oldbaileyonline.org/static/Gypsy-traveller.jsp

http://www.flickr.com/photos/joecashin/1490945484/

środa, 15 lutego 2012

Iszi - ostatni neolityczny Indianin

Odgrzebałem w swoich notatkach fragmenty książki dotyczące Ameryki Północnej. Niestety, nie jestem w stanie dociec, kto był autorem tej pozycji i jaki tytuł. Zainteresowałem się opisem niezwykłego spotkania dwóch odległych światów: białego kolonizatora i przedstawiciela rdzennej ludności, który jakimś cudem przetrwał do początku XX wieku. Niezwykłe jest tempo, w którym ten człowiek dostosował się do całkiem odmiennego życia. Przypomina mi to zmiany, jakie zachodzą w Papui.
Oto fragmenty tego tekstu oraz jedna z wielu fotografii, które można odnaleźć w sieci:

"29 sierpnia 1911 roku w Kalifornii pojawił się człowiek prawie nagi, tylko na ramionach miał łachmany. Twarz tylko trochę przypominała Indianina, w oczach strach. Skóra jaśniejsza niż Indian. Zamknięty w celi, zachowywał się biernie i był wycieńczony i wystraszony. W żaden sposób nie można się było z nim porozumieć, wydawał tylko niezrozumiałe dźwięki. Zainteresowali się nim antropolodzy z University of Kalifornia: Alfred L. Kroeber i Thomas T. Waterman. Dziki człowiek nazywał się Iszi. W końcu udało się ustalić, że jest przedstawicielem neolitycznego plemienia Yahi uważanego za wymarłe. Prawdopodobnie urodził się w 1862 roku.
Isziego szeryf przekazał muzeum uniwersyteckiemu.
Indianie Yana liczyli ponad 2000 ludności; jeden z czterech szczepów – Yahi – około 1000 lat temu wraz z innymi uszli w góry, gdzie stali się bardziej agresywni. Mężczyźni i kobiety mówili różnymi dialektami. Zajmowali się myślistwem, rybołówstwem, zbierali płody dzikich roślin, nie znali ceramiki, ale wyplatali kosze. Do 1849 roku za rządów meksykanów wiedli spokojny żywot, potem ich ziemie przejął rząd USA i wraz z gorączką złota rozpoczęła się ich tragedia. Byli wypierani zewsząd, bo biali pojawiali się wszędzie. Słabo uzbrojeni, nie potrafili stawić oporu najeźdźcom. Gnębieni głodem napadali na transporty, wówczas podejmowano przeciwko nim działania odwetowe. W latach 1852-1867 biali zamordowali prawie 4000 Indian. Resztka Indian Yahi skutecznie ukrywała się, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Łowili ryby i polowali nadal w totalnym ukryciu. Odbywali czasem dalekie wędrówki skacząc ze skały na skałę, na których ich stopy nie pozostawiały śladów. Tak budowali swoje chatki, że ze wzgórz wyglądały one jak twory natury. Nigdy nie rąbali drzew, bo była to zbyt głośna czynność. Jeżeli gałąź zagradzała im drogę, odginali ją, ale nie łamali, ogniska tliły się małym ogniem, by nikt nie widział dymu. Zgliszcza przykrywali głazem. Po pionowych ścianach kanionu Mill Creek wspinali się i zsuwali na linach z włókien wilczomlecza. Według etnologów wiedli oni najbardziej pierwotny tryb życia, jaki można było spotkać na kontynencie od czasu pojawienia się białych w Ameryce.
W 1908 roku w jaskini, w której ukrywała się mała grupka Yahi biali znaleźli prastarą chorą Indiankę, okrytą matami. Była tam żywność i koce. Nazajutrz już jej tam nie było. Jaskinia okazała się ostatnią kryjówką 4-osobowej grupy Indian Yahi. Z tej grupy przetrwał w końcu tylko jeden człowiek, który wygłodzony przywlókł się wreszcie do siedzib białych; był to Iszi.
W końcu Iszi stał się pomocnikiem portiera w muzeum i okazało się, że wspaniale wywiązuje się ze swoich obowiązków. Jego osoba przyciągała tłumy ludzi do muzeum, proponowano mu występy w cyrku, zabiegał nawet o niego Hollywood, otrzymał też ofertę matrymonialną.
Jego „cywilizowanie” posuwało się bardzo szybko. Zaakceptował ubranie, buty wkładał tylko na specjalne okazje, wcześniej chodząc nago, teraz nie zgadzał się, by fotografowano go bez ubrania. Bardzo dbał o własną higienę. Był nieśmiały, ale nauczył się posługiwać nożem i widelcem. Zabierano go do restauracji i teatru. Tam nie zwracał uwagi na scenę, ale na widownię, bo nigdy nie widział takiej dużej grupy ludzi, żył bowiem w małej grupie Indian. Tak samo reagował na dużą grupę ludzi na plaży. Nauczył się też podpisywać, liczył do dziesięciu. Samochody nie robiły na nim tak dużego wrażenia jak pociągi, do których w końcu odważył się wsiadać. Słyszał o nich od innych Indian, które określano jako złego demona. Nie robiły na nim wrażenia wysokie domy, bo skały w jego świecie były wyższe. W końcu potrafił mówić po angielsku, używając 500 – 600 słów: tyle, ile emigranci z Europy w 1 pokoleniu. Podczas wizyt, kiedy w muzeum można było go obejrzeć, pewnego Chińczyka nazwał „Yana”, traktując jak członka swego plemienia, zaś białych nazywał „saltu”, czyli „inni”. To można interpretować jako dowód, że wszyscy Indianie pochodzą z Azji.
Kiedy zaproponowano mu wyprawę w jego dzikie rodzinne strony, zdziwił się, że ktoś chce rezygnować z wygód cywilizacji, by ponosić takie trudy. On sam wiele się nauczył od białych, ale też sam nauczył swojego języka, swoich pieśni, zademonstrował niezliczone głosy zwierząt i ptaków oraz sposoby ich wabienia. Opowiedział około 40 różnych historii i opowiadań ze świata leśnych ludzi. Pokazał, jak ludzie pierwotni wytwarzali narzędzia i broń, co było bardzo cenne dla antropologów.
Przekonano go w końcu, by w naturalnym swoim środowisku zademonstrował, jak żył. Pokazał wszystko to, wykazując niezwykłe zdolności, ale nalegał, by wrócić do miasta, bo jego domem był już mały pokoik w muzeum. Zaproponowano mu powrót do swych pobratymców, do rezerwatu, ale poprosił, by pozwolono mu żyć życiem białych i tam umrzeć.
W 1916 roku jego zdrowie zaczęło się pogarszać na skutek gruźlicy i zmarł 15 marca.
Jego ciało poddano badaniu, następnie rytualnie spalono i prochy włożono do indiańskiej urny a do grobu tradycyjnie włożono jego łuk i strzały, kosz z mączką żołędną, kilka obsydianów oraz inne drobiazgi.
Jego przyjaciel, Alfred Kroeber tak później scharakteryzował Isziego: „Był to najcierpliwszy człowiek, jakiego znałem. Chcę przez to powiedzieć, że uprawiał filozofię cierpliwości i że najmniejsza nawet odrobina politowania nad sobą czy goryczy nie zmąciła czystości jego serca, gdy żył wśród nas”.
Niestety nie przetrwały woskowe wałki z nagraniami jego głosów a taśmy filmowe na których go uwieczniono uległy zniszczeniu."


Tak niezwykłe wydarzenie musiało zainspirować twórców; na podstawie jego życia powstały filmy dokumentalne i paradokumentalne. Część 1 jednego z nich załączam poniżej:

http://www.youtube.com/watch?v=J0ZI-T2MhR0&feature=related

środa, 8 lutego 2012

Wspomnienie o rdzennych mieszkańcach Ziemi Ognistej

Podczas swojej podróży dookoła świata odwiedziłem Ziemię Ognistą. Opływając kanał Beagle w okolicach miasta Ushuaia dowiedziałem się o dawnych mieszkańcach tej surowej krainy, którzy zniknęli w początkach XX wieku. Oto fragmenty mojego dziennika z podróży wraz z kilkoma fotografiami, jakie zrobiłem w Muzeum Końca Świata (Museo del Fin del Mundo):

"25 czerwca 2007
(…)

Interesowali mnie rdzenni mieszkańcy tych terenów. Wśród kilku książek, jakie oprócz map znajdowały się na stole w kabinie, które dotyczyły głównie flory i fauny Ziemi Ognistej, była też pozycja „Los Primeros del Fin del Mundo” z fotografiami Indian z przełomu XIX i XX wieku. Zobaczyłem nagich ludzi o smutnych twarzach, uzbrojonych w dzidy i łuki, stojących lub siedzących przed szałasami z gałęzi. Niektórzy mieli na szyjach i przegubach rąk ozdoby. Zarówno kobiety jak i mężczyźni charakteryzowali się gęstymi włosami sięgającymi do ramion i często podobne twarze, więc tylko po obwisłych piersiach starszych kobiet albo szpiczastych młodszych mogłem rozpoznać płeć. Najbardziej zaintrygowała mnie fotografia trzech mężczyzn, stojących na śniegu, których jedynym ubiorem były skórzane czapki, przypominające te noszone w Rosji oraz buty wyglądające jak kapcie. Od kolan do szyi ciała mieli pomalowane w pasy; każdy o nieco innym wzorze, co powodowało, że dopiero po chwili zauważało się, iż są nadzy. Na innej starej fotografii, wprost na śniegu, leżała grupka wkulonych w siebie nagich ludzi. Wyglądali, jakby byli martwi, ale podpis informował, że śpią.
– Możesz coś opowiedzieć o Indianach, którzy tu kiedyś żyli? – zagadnąłem pilota na statku.
            Wskazał na krzesło i usiadł naprzeciw mnie.
– Kiedyś żyły tu cztery grupy plemienne: Yamana, Selknam, Alakalufe i Meneken. Trzy z nich ubierały się w skóry i w stosunku do najbardziej popularnych, chodzących nago Yamana, zdawali się być na wyższym stopniu rozwoju. Ludzie Yamana dla ochrony przed zimnem smarowali się tłuszczem lwów morskich i uchatek. Żyli w małych, rodzinnych grupach na lądzie, gdzie budowali proste szałasy, lub na swoich łodziach.
Otworzył książkę na odpowiedniej stronie. Reprodukcja przedstawiała łódź a na niej całą rodzinę: dzieci w środku, z tyłu kobiety, zaś mężczyźni z harpunami na dziobie.
– Nazwa miasta pochodzi właśnie z języka tych Indian i oznacza „w środku zatoki” – ciągnął dalej. – W społeczności Yamana tylko kobiety potrafiły pływać i to one naganiały zwierzęta morskie myśliwym, którzy czekali z harpunami na łodzi. Darwin, który dokonywał tu badań stwierdził na podstawie ich sposobu życia oraz budowy ciała, że to bardzo prymitywna forma człowieka, bo mieli nogi krzywe jak szympansy. Za jego bytności tutaj żyło już tylko około 1000 Yamana, dziś pozostała jedna, wiekowa staruszka, której córka zmarła kilka lat temu. Ta kobieta żyje w okolicy Port Williams na wyspie, należącej do Chile i nie chce mieć kontaktu ze światem.
            – Chyba jej się nie dziwię – mruknąłem.
            Kołysało łodzią a duża fala obmyła szyby.
– Ile mieszkańców liczy Ushuaia? – spytał Hiszpan.
– Miasto się rozwija i zbliża się do osiemdziesięciu tysięcy.
– Na ulicach widziałem wiele osób o indiańskich rysach twarzy. To nie są potomkowie Yamana? – spytałem.
            – Nie, to na ogół Peruwiańczycy i Boliwijczycy. Przyjeżdżają do Argentyny by znaleźć lepszą pracę.
            Pilot na rozłożonych mapach pokazał trzy wysepki u ujścia Cieśniny.
            – Proszę spojrzeć: to Piaton, Nueva i Lennox. Niegdyś należały do Argentyny, bo ustalono, że tylko lądy znajdujące się poniżej Cieśniny są chilijskie. Jednak potem pojawiły się wątpliwości, gdzie przebiega granica Cieśniny: nad czy pod wyspami. O te tereny do lat 80. trwały spory, dopiero papież osądził, że powinny należeć do Chile i rząd Argentyny przyjął to z pokorą.

            Dopłynęliśmy do wyspy Bridges, zacumowaliśmy przy małym pomoście i zeszliśmy na ląd. Ruszyliśmy ścieżką wśród traw, zatrzymując się przy zagłębieniach oraz małych wałach ziemnych wokół.
– Tylko to pozostało po dawnych domostwach Indian.
– Nie mieli łatwego życia – Szwed rozejrzał się wokół. – Czytałem, że średnia roczna temperatura wynosi tu około siedem stopni.
– W mieście tak, tu z pewnością jest zimniej. Ci ludzie smarowali swoje ciała tłuszczem upolowanych ssaków morskich, co skutecznie chroniło ich od chłodu.
– Przetrwali zimno ale nie pojawienie się białego człowieka – stwierdziłem.
– Tak, to władze Argentyny wywożąc tu więźniów spowodowały, że miejscowa ludność została zdziesiątkowana przede wszystkim z powodu chorób, na które Indianie nie byli odporni.
Ruszyliśmy w głąb wyspy, ale było zbyt wietrznie i zimno, by zostać tam dłużej. Kiedy wracaliśmy, rozpadało się. Po 3,5 godzinach rejsu powróciliśmy do portu.
            Zaciekawiony historiami o Indianach odwiedziłem Museo del Fin del Mundo, gdzie również znalazłem nieco informacji o tubylcach, jak i historii miasta od powstania tu misji anglikańskiej i salezjańskiej w II połowie XIX wieku. Jedna z sal poświęcona była epizodowi zatonięcia Monte Cervantes, którego cała 300 osobowa załoga jak i 800 pasażerów zdołało się uratować. Tylko kapitan honorowo poszedł na dno wraz ze swym statkiem. Wyobraziłem sobie wąsatego, mężczyznę w galowym mundurze, który salutując wolno znika w czeluści oceanu… Były też pamiątki z czasów, kiedy Ziemia Ognista była kolonią karną, na którą zsyłano recydywistów. Inna sala poświęcona faunie, zawierała wypchane ptaki i zwierzęta. Niestety, pomieszczenie z eksponatami dotyczącymi Yamana było w czerwcu zamknięte.
            Słońce chowało się za skały, kiedy poszedłem na północne, zalesione wzgórze ponad miastem i znalazłem się wśród wspaniałych, pokrytych grubym, zielonkawym mchem konarów drzew. Wiele z nich z powodu olbrzymiej wilgoci było zmurszałych. Coś wydawało się wisieć w powietrzu; panowała tajemnicza atmosfera i w przedziwny sposób odczuwałem czyjąś obecność, jakby lasu pilnowały duchy żyjących tu niegdyś ludzi. To miejsce z pewnością przed wiekami zamieszkiwali Indianie. Pozostawiłem po sobie ślad, owijając kawałek pnia pomarańczową włóczką zabraną z domu. Szkic w podróży. Kolejne naznaczone w wędrówce miejsce.
(…)"

niedziela, 5 lutego 2012

Wzajemna fascynacja odmiennością - dokument z 1976 roku

Znalazłem w sieci film, ukazujący spotkanie grupy białych z niewielkim plemieniem w gęstwinach Papui Nowej Gwinei. Rdzenni mieszkańcy po raz pierwszy w życiu zobaczyli na swoim terenie obcych. To trzymające w napięciu kilkanaście minut powolnego zbliżania się do siebie, rozpoznawania. Odczuwa się niezwykłe emocje, głównie u dwóch papuaskich wojowników, którzy w każdej chwili gotowi są do obrony, lub ataku. Jednak ciekawość zwycięża i po pierwszych przełamanych lodach dotykają się wzajemnie. Papuasi przekonują się, że to nie duchy, lecz ktoś z krwi i kości - tak jak oni. Potem następują smutniejsze sceny: biały mężczyzna uwodzi ich przedmiotami, których nie znają: zapałkami, lusterkiem, nożem...  Dobry komentarz do tego spotkania znalazłem na blogu pana Stefana Kubiaka (http://stefankubiak.blogspot.com/2011/06/plemie-z-papui-nowej-gwinei-ktore-po.html):
"Ten krótki filmik to przykład swego rodzaju dilerki narkotykowej. Doświadczony diler pierwsze działki narkotyku rozdaje za darmo. Kiedy "klient" nie może się już bez narkotyku obejść, musi płacić. Tutaj biały człowiek dał ludziom żyjącym w stanie pierwotnej nieświadomości narzędzia, których ci ludzie nieprędko nauczą się produkować. Jeżeli użycie zapałek tak ich rozleniwi, że zatracą zdolność krzesania ognia przy pomocy dwóch patyków, to kto ich będzie zaopatrywał w zapałki?
Jeśli biali dali tylko dwa noże, a ludzi w plemieniu jest przecież więcej, to o ile wzrośnie pozycja społeczna tych, którzy noże posiadają a którzy nie zechcą się nimi dzielić? Bardzo jestem ciekawy, jak potoczyły się losy tego plemienia. Czy zetknięcie z cywilizacją białego człowieka sprawiło, że życie ich stało się lepsze i szczęśliwsze?
"
Film można obejrzeć też z oryginalnego źródła:
http://www.liveleak.com/view?i=305_1308772777
lub z youtuba:


...ale polecam całkowite ściszenie ścieżki dźwiękowej, która w mojej opinii nie pasuje do obrazu. Bez dźwięku film jest bardziej sugestywny.

sobota, 4 lutego 2012

Płynna Tożsamość - opis projektu

Podczas swojego projektu artystyczno – podróżniczego Rok Wędrującego Życia. Dookoła Świata 2007 – 2008 dotarłem do Papui – zachodniej części wyspy, należącej do Indonezji. W Jayapurze poznałem osoby związane z organizacją YPA, (Yayasan Pelayanan Antarbudaya), zajmującą się kursami edukacyjnymi i doraźną pomocą dla rdzennych mieszkańców. Dzięki ich listom rekomendacyjnym adresowanym do przywódców dwóch wiosek poleciałem do Doliny Baliem w centrum wyspy, gdzie odwiedziłem osady plemion Dani, których życie niewiele zmieniło się od tysiącleci. Jeszcze w latach 60. XX wieku ludzie ci nie znali metalowych narzędzi, ograniczając się do kamienia i drewna, zdarzały się przypadki kanibalizmu, będące efektem wojen plemiennych, do jakich dochodzi nadal.

Zetknięcie się z przedstawicielami tej kultury było dla mnie wielkim przeżyciem i odcisnęło piętno w artystycznej działalności. Stanąłem twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie przebyli historycznej – w naszym, zachodnim rozumieniu – drogi rozwoju właściwej innym, tzw. cywilizowanym kulturom. Wprost z epoki kamienia zostali oni wrzuceni dość brutalnie w nasze czasy bez „formy przejściowej”. Mieszkańcy górzystych terenów Doliny Baliem żyją wciąż zgodnie ze swoimi zwyczajami, wykazując niejako odporność na nowinki, dochodzące z zewnątrz. Są jednak odwiedzani przez turystów, misjonarzy, lingwistów, badających wielość języków, którymi władają mieszkańcy (uważa się, że na Papui wciąż w użyciu jest ponad 250 języków co stanowi ¼ wszystkich dzisiejszych języków świata), na ich sposób życia niemały wpływ ma polityka transmigrasi, stosowana przez rząd Indonezji, który rocznie wysyła w tamte tereny dziesiątki tysięcy obywateli swojego kraju z przeludnionych wysp. Władzom w Dżakarcie nie zależy na kultywowaniu kultury rdzennych mieszkańców Papui. Przez wiele lat wytwory sztuki były niszczone, zabraniano życia zgodnego z dawnymi wierzeniami, do tego dochodzi też narzucanie nowej religii – islamu. O rząd dusz walczą na Papui chrześcijańscy misjonarze a w miastach powstają meczety. Ani jednym ani drugim nie zależy na zachowaniu prawdziwej tradycji mieszkańców wyspy. Wszystko to powoduje, że Papua, jaka istnieje jeszcze obecnie, niebawem stanie się reliktem przeszłości. Młodzi Papuasi kształceni w indonezyjskich szkołach niewątpliwie odejdą od wierzeń i archaicznych form bytowania swoich przodków.

Naukowcy i antropolodzy przekonani są, że niegdyś cała ludzkość podobnie przechodziła ten etap rozwoju, dlatego niezmiernie ważne – także z kulturowego powodu – jest zachowanie dla potomności tego świata, który ginie na naszych oczach.
Przebywając w Papui przyszła mi na myśl idea, by w jakiś sposób zaangażować się w zachowanie choć części tamtej kultury. Poznając warunki, w jakich żyją ludzie z dala od miast, odwiedzając prowizoryczne, sklecone z patyków szkoły, w których brakowało podstawowych warunków do nauki i pracy, widząc jednocześnie entuzjazm tamtejszych ludzi i dzieci, postanowiłem wrócić i spędzić tam kilka tygodni, pracując z najmłodszymi Papuasami i umożliwiając im artystyczną kreację. Obiecałem, że przywiozę materiały i narzędzia: papier, kredki, farby, pędzle i postaram się rozbudzić ich potencjał artystyczny zanim nie jest za późno. Uważam, że materiał taki może okazać się niezwykle interesujący na wielu płaszczyznach. Przykładem rozbudzenia artystycznej kreacji jest sztuka Aborygenów. W latach 70. XX wieku pewien australijski nauczyciel widząc rysowane przez dzieci ślady na piasku podsunął im papier i płótno. Dało to początek wspaniałej kreacji artystycznej, znanej dziś w całym świecie, a dla wielu Aborygenów oznaczało to rozwinięcie talentu, uchronienie przed nędzą. 
Minęły ponad 2 lata od mojego powrotu z Papui.  Mam stały kontakt internetowy z kilkoma osobami tam poznanymi, których uważam za swoich przyjaciół. Wciąż jestem tam oczekiwany i to spowodowało decyzję o powrocie do Doliny Baliem latem tego roku.