sobota, 25 października 2014

Dubaj - pożegnanie z Półwyspem Arabskim - dzień 11

Dzień 11

Wstałem wypoczęty i zregenerowany. W autobusie prócz „lokalsów” byli pasażerowie z Afryki, Pakistanu, Indii i Sri Lanki a także dwie Francuzki – matka z córką oraz młody Niemiec. Kiedy wjeżdżaliśmy do jednego z miast, zobaczyłem w różnych miejscach duże grupy najemnych pracowników z Pakistanu, czekających z narzędziami na transport do pracy. Choć polityka „omanizacji” ograniczała przypływ siły roboczej z zewnątrz i oficjalnie liczba ta nie przekraczała 30 procent, byli oni zauważalni wszędzie. W połowie drogi odprawy odbywały się w paru punktach odległych od siebie kilka kilometrów. Bardzo szczegółowo sprawdzono chłopaka ze Sri Lanki oraz dwóch Murzynów. O 11.15 byliśmy na terenie Emiratów. Wokół wciąż rozciągały się pustynne wzgórza.


 
Wysiadłem na ostatnim postoju w Dubaju, owinąłem głowę chroniąc się przed słońcem, zarzuciłem plecak i ruszyłem w kierunku zaznaczonego na planie miasta dworca Deira, skąd miały odjeżdżać autobusy na lotnisko. Liczyłem, że znajdę tam przechowalnię bagażu i do późnego wieczora będę mógł swobodnie obejrzeć kilka miejsc w mieście. Szedłem w cieniu szerokim chodnikiem Al Rigga Road, czasem wychodząc na palące słońce, kiedy natrafiałem na przerwę między wysokimi budynkami. Powodowało to momentalnie większe zmęczenie i dyskomfort. Na skrzyżowaniu z Omar Bin Al Khattab wypatrywałem stanowisk autobusowych. Miejsce się zgadzało: po przeciwnej stronie znajdował się Panorama Hotel Deira, lecz autobusów nie dostrzegłem. Zjadłem w hinduskiej restauracji zastanawiając się co zrobić. Osoby które pytałem o dworzec wyrażały zdziwienie. Okazało się, że plan miasta w moim przewodniku był nieaktualny: dworzec zlikwidowano, rozbudowując w tym miejscu linię metra, z atrakcyjnym, obłym, kontrastującym z wieżowcami w tle wejściem. Ledwo przekroczyłem jego szklane drzwi wejściowe poczułem ulgę. W klimatyzowanym pomieszczeniu stało kilka osób również chroniąc się przed beznadziejnym upałem. Niektórzy zjeżdżali schodami w dół na perony, ale ruch o tej porze dnia był znikomy. Spytałem w okienku o możliwość pozostawienia plecaka w jakiejś przechowalni. Nic takiego nie było. Postanowiłem dojechać do lotniska metrem i tam przechować bagaż.


 
Doładowałem swoją szarą kartę komunikacyjną kupioną, gdy wybierałem się z Dubaju do Abu Dhabi po przyjeździe. Okazało się, że dubajskie metro ma tylko dwie, ale za to długie, dwukrotnie przecinające się linie: czerwoną i zieloną. Pociąg częściowo jechał pod ziemią, częściowo na powierzchni, pozwalając zobaczyć, jak rośnie miasto, w którym według przewodnika – nieco już nieaktualnego – pracowała ¼ wszystkich dźwigów świata. Pasażerowie stanowili mieszankę ludzkich ras, która w czasie największych upałów unikała wychodzenia na powierzchnię. Przypomniało mi się chińskie miasto Nanjing zimą 2008 roku, z rozbudowanymi podziemnymi korytarzami, do którego schodziło się dość dyskretnymi wejściami, pełne butików, sklepików i małych restauracyjek, okupowanych przez młodzież podczas gdy ubodzy, starzy i uśmiechnięci Chińczycy woleli spotkania w parku, tańcząc do charczącego magnetofonu i grając w przeróżne gry planszowe.
Za pozostawienie plecaka w przechowalni zapłaciłem 20 dirahm i wróciłem metrem do centrum. Obszedłem kawałek południowego nadbrzeża przy Zatoce Dubaju, gdzie na mapie jako atrakcje zaznaczono między innymi tekstylny bazar, wielki meczet i dwie świątynie hinduistyczne. Idąc wąskim przejściem bazarowym co chwila wołano do mnie proponując kupno czerwonej chusty. Wyciągałem rąbek z torby z lekkim uśmiechem sugerującym przewagę.
– Już mam!
– Ile zapłaciłeś?
– Nie pamiętam. Kupiłem w Jordanii kilka lat temu.
– Byłeś w Jordanii?
Na odchodne kiwałem głową z poczuciem wyższości.

 
 

 

Jeżeli ktoś odwiedzał świątynie w Indiach, niekoniecznie te największe i starożytne jak w Madurai, nawet małe, wiejskie, pełne kolorowych bóstw, adorowanych z zapałem, zapachów kadzideł, dźwięków dzwoneczków i mantr, świątynie Kriszny i Sikh Gurdwaran w Dubaju nie zachwycą. Są o wiele czystsze niż te na Subkontynencie, ale hinduistyczne świątynie na przykład w Malezji również są czyste. Tam jednak obfitość wszelka działa na zmysły i wprawia w zawrót głowy lub czyni miejsca magicznymi. W dubajskich tego nie odczułem. Po przejściu wąską uliczką, gdzie w małych sklepikach sprzedawano dewocjonalia, strażnik nakazywał zdjąć obuwie i pozostawić na jednej z drewnianych półeczek i wskazywał wąskie schody prowadzące na górę. Tam kobiety i mężczyźni w różnym wieku oddawali cześć swoim bogom w niedużym pomieszczeniu. Odczuwało się, że ta świątynia nie jest we właściwym miejscu a Hindusi poza swoim krajem tu nie osiedli na stałe. Byli przejazdem, żeby zarobić na życie, wrócić do swoich domów i rodzin w Indiach. Nie mieli zresztą innej możliwości, bo rząd Dubaju nie pozwalał emigrantom na przyjęcie obywatelstwa nawet, gdyby przebywali i pracowali w tym kraju kilkadziesiąt lat.
Pojechałem metrem na południe wzdłuż Zatoki Perskiej, która oddalona była około 20 kilometrów. Tam znajdowały się niezwykłe sztuczne wyspy: The World Islands o kształcie kontynentów oraz Palm Jumeirah ze słynnym hotelem w kształcie żagla. Ja jednak chciałem zobaczyć najwyższy budynek świata w biznesowej części miasta. Jego iglica była widoczna już z brzegów Dubai Creek. Wokół Burj Chalifa, który wystrzelił w górę ponad 820 metrów rozciągał się plac budowy, gdzie powstawały kolejne architektoniczne olbrzymy. Nie wyszedłem na zewnątrz; oglądałem wieżowiec i teren wokół, idąc długą przeszkloną rampą w kierunku wielkiego centrum handlowego, w tłumie ludzi ze wszystkich stron świata. Spóźniłem się, słońce szybko zachodziło za Zatoką Perską. Chciałem jeszcze sfotografować nierealne, stłoczone wieżowce w innej części Dubaju, wyglądające jak makieta z filmu science fiction, ale nie były one oświetlone jak na przykład Petronas Twin Towers w Kuala Lumpur, skrzące się milionami światełek. W pochmurne, deszczowe noce wydawało się, że światło leje się z nieba na te bliźniacze wieże.

 

 

 
Do odlotu samolotu miałem jeszcze dużo czasu, więc jeździłem metrem od końca do końca czerwonej linii, obserwując ludzi: zmęczonych Hindusów i Pakistańczyków z małymi pakunkami, zachodnich biznesmenów czytających gazety, młodzież o różnych kolorach skóry, zajętą swoimi smarfonami, ze słuchawkami w uszach. Od jednego końca stacji do drugiego jechało się godzinę. W końcu wróciłem na lotnisko.
Siedziałem w fotelu robiąc mały bilans podróży. Kolejny raz przekonałem się o gościnności muzułmanów. Pan Abud Said z Haimy po dwóch dniach znajomości traktował mnie jak członka rodziny. Tego samego doświadczałem osiem lat wcześniej w pustynnej oazie Teizent w Mauretanii, potem w pakistańskim Multan, u Beduinów żyjących w Safawi we wschodniej Jordanii, w Syrii i u rdzennych Malajów. Żadna propaganda nie wmówi mi, że ci ludzie są a priori wrogo nastawieni do Zachodu. W tych podstawowych warstwach stosunków międzyludzkich istnieje naturalna potrzeba pomocy, ciekawość innego. Ludziom na wyższych szczeblach władzy najbardziej zależy na utrzymywaniu ciągłego napięcia, bo to konstytuuje ich jako obrońców wartości i kultury. Prości ludzie dogadają się ze sobą nawet nie znając innego języka poza swoim rodzimym. O ile nie zostali już skutecznie zmanipulowani chorymi ideologiami i nacjonalizmami. Rozkładając po ciemku swój namiot w parku w Omanie, wśród grupek miejscowej młodzieży wyobraziłem sobie co by było, gdyby w takich okolicznościach jakiś Arab pojawił się w sobotni wieczór w takim miejscu w którymkolwiek mieście w Polsce. Kiedy jestem pytany po powrocie czy się nie bałem odpowiadam zawsze to samo: bardziej obawiam się nieraz przejść ulicą własnego miasta po zmroku.
Moim głównym celem były warsztaty z dziećmi. Nie przygotowałem się do tego właściwie, nie próbowałem skontaktować z jakąkolwiek oficjalną stroną omańską związaną z edukacją i dlatego tylko dzięki pomocy pana Abud Saida zdobyłem materiały rysunkowe. Tam również istnieje biurokracja…

Podróż była krótka, za krótka. Zbyt mało czasu spędziłem w Haima, nie poznałem wystarczająco dużo miejsc, w ogóle nie byłem na wybrzeżu Omanu, w górach pozostałem niecałe dwa dni. Chciałbym wrócić do tego kraju, na pewno nie o takiej porze roku, być może z rodziną, wynajmując samochód, bo Oman jest bardzo przyjazny. 

niedziela, 19 października 2014

Odpoczynek w Wadi Muaydin - dzień 10

Dzień 10

Nie spałem najlepiej z powodu nagrzanego żwiru. Rano poszedłem w górę rzeki, kilkaset metrów po betonowym korycie, gdzie po obu stronach ciągnęły się skały. Wracając, minąłem się z młodym Hindusem pędzącym kilkadziesiąt brązowych kóz na pastwisko. Zwierzęta na mój widok stawały i szukały innej drogi. Na samym końcu stada szedł drugi pastuch. Nie dziwiła ich moja obecność; być może zdarzało się, że docierali do tego miejsca turyści.
Spędziłem czas w pobliżu wody. Często zanurzałem się cały, uważając na pijawki. Wąż znajdował się w swoim zbiorniku, do którego nie wchodziłem. W wielu miejscach wysychająca woda tworzyła kałuże wśród skalnego dna, w jednym uwięzione zostały kijanki. Dziesiątki małych, czarnych stworzeń wiły się na niewielkim obszarze. Przy silnym słońcu z pewnością woda wyschłaby w ciągu kilkudziesięciu godzin, postanowiłem więc przenieść je do głównego nurtu rzeki z pomocą plastikowego kubka oraz butelki po wodzie mineralnej. Akcja ratunkowa trwała pół godziny i już dobiegała końca, kiedy to ja powinienem wezwać pomocy. Poczułem silny, narastający ból w klatce piersiowej. Po podobnych atakach ucisku dwukrotnie już zabierało mnie pogotowie, uzupełniając przez kroplówkę utracone rzekomo elektrolity w organizmie. Przyczyną bólu mógł być także stres, może wysiłek. Na tym odludziu jedyne co mogłem zrobić to położyć się na gładkiej skale, która była jeszcze w cieniu i czekać aż minie. Po kilkunastu minutach ucisk i ból zaczęły łagodnieć i w końcu mogłem nabrać głęboko powietrze.

 

 

 

 

Woda pitna się skończyła i byłem zmuszony pić z rzeki. W swoim przewodniku nie znalazłem żadnych informacji o amebie lub innych zagrożeniach, miałem więc nadzieję, że nie przywlokę czegoś z tej wyprawy. Kozy wracały z pastwiska w małych grupach. Na ogół, na mój widok zatrzymywały się i obserwowały mnie zanurzonego w wodzie. Niektóre wspinały się na skalne półki i tam odpoczywały w cieniu, inne przechodziły na drugi brzeg mijając mój namiot.

 

 

Po 15. 00 spakowałem się i kiedy cień był już wystarczająco długi, padając na ścieżkę, ruszyłem w stronę drogi. Miałem przed sobą dobrych kilka kilometrów marszu. Najbardziej zależało mi na znalezieniu restauracji. Nie czułem głodu, ale aby nie opaść z sił musiałem coś zjeść.

 

 

 

 

Szedłem 40 minut nawet nie będąc pewnym, czy skręciłem we właściwą ścieżkę wśród wysokich szczytów, bo rozmawiając z kierowcą w drodze do wadi nie zwracałem zbytnio uwagi gdzie skręca. Skały w świetle zachodzącego słońca wyglądały fantastycznie a przesuwające się cienie chmur zmieniały akcenty. Stałem i przyglądałem się temu, kiedy w oddali ujrzałem zbliżający samochód. Na moje kiwanie zatrzymał się. Białym pick-upem jechała rodzina wieśniaków z pracy. Kobieta przesiadła się do tyłu, gdzie siedziały jej dzieci, wrzuciłem plecak na pakę i usiadłem przy kierowcy. Po kilkunastu minutach byłem już przy rondzie w Birkat Al Mawz, gdzie w pobliżu znajdowała się restauracja. Zjadłem rybę z frytkami, wypiłem dwie puszki coli oraz litr wody, prawie zasypiając przy stoliku, obserwowany przez hinduską obsługę. Oprócz mnie stołowali się tam dwa młodzi omańczycy.


Wróciłem na drogę, skąd dość szybko zabrałem się z młodym chłopakiem, studentem jadącym do Izki. Nadrobił trochę drogi, by podwieźć mnie do miejsca, skąd taksówki zabierały pasażerów w stronę Muscat. Stały tam dwa samochody, przy jednym z nich trwała napięta rozmowa kierowcy z otyłym mężczyzną z Bangladeszu lub Indii. Wykłócali się o cenę za przejazd. Obok, z obojętną miną stał Pakistańczyk, czekający na decyzję swojego kompana.
– Ile za kurs do Muscat? – spytałem kierowcę.
– Półtora riala.
Przytaknąłem i włożyłem plecak do otwartego bagażnika. Obaj mężczyźni też w końcu wsiedli i tym samym pojazdem pojechaliśmy razem. Pakistańczyk zasnął obok mnie, jego kompan co chwila zagadywał jeszcze do arabskiego kierowcy o twarzy cwaniaka. Półtora riala za kilkadziesiąt kilometrów jazdy taksówką nie wydawało mi się drogo, ale w tym kraju litr benzyny kosztował w przeliczeniu trochę ponad złotówkę.
Taksówkarz wysadził nas na przedmieściach stolicy, dalej można było jechać minibusem. Chciałem dotrzeć do dworca autobusowego w dzielnicy Ruwi i ruszyć nocnym autobusem do Dubaju, by być tam rano i obejrzeć sobie miasto przed nocnym wylotem do Pragi. Młody kierowca minibusa wołał na potencjalnych pasażerów, upychając ich ciasno w środku. Typowe zachowanie prywatnych przewoźników w Azji, ale tu, przyzwyczajony do wygody, dodatkowo rozdrażniony byłem z powodu zmęczenia.
Na zewnątrz robiło się już ciemno, siedziałem przy drzwiach na składanym siedzeniu i z plecakiem na kolanach, wychodząc kilka razy, kiedy ktoś wsiadał lub wysiadał. Pasażerami byli sami Hindusi i Pakistańczycy wracający z pracy, wszyscy milczący i pokorni.
Dotarliśmy do końcowego przystanku w Ruwi, zapłaciłem 600 baisa i poszedłem w stronę budynku dworca. Przed dwoma dniami sprawdziłem autobusy do Dubaju. Miał jechać o 23.00, ale pracownik w okienku poinformował mnie, że to wcale nie jest takie pewne. Kolejny autobus odjeżdżał o 6.00 rano. Byłem zmęczony, miałem do wyboru czekać na niepewny autobus i spędzenie w nim nocy, nie wiadomo w jakich warunkach, budzony do odprawy paszportowej, albo pozostanie w przydworcowym hotelu. Wybrałem to drugie tym bardziej, że kolejne dwie noce miałem spędzić w podróży; w samolocie oraz pociągu z Pragi do Katowic. Kupiłem bilet na rano płacąc 5,50 riala.
W hotelu Sun City sąsiadującym z budynkiem dworca doba w jednoosobowym pokoju kosztowała 15 riali czyli ponad 120 złotych. Próbowałem wymienić 50 dolarów, ale Hinduska pracująca w kantorze po obejrzeniu banknotu powiedziała, że nie może go przyjąć.
– Dlaczego?
– Jest z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego, przyjmujemy banknoty wydrukowane po dwutysięcznym roku.
Przypomniała mi się kobieta z moskiewskiego kantoru sprzed kilku lat, która dźgała szpilką studolarówkę, którą chciałem wymienić na ruble by sprawdzić, czy nie jest fałszywa…
– Co mam zrobić?
– Niech pan spróbuje wymienić banknot w banku.
– O tej godzinie?
Wzruszyła ramionami.

Znalazłem bankomat gdzie wypłaciłem 20 riali, wróciłem do hotelu, poprosiłem o obudzenie mnie o świcie, wziąłem prysznic i padłem na łóżko. Dałbym wiele za łyk piwa.

środa, 15 października 2014

Góry Hadżar - dzień 9

Dzień 9

Rano długo rozważałem, gdzie pojechać na jeden dzień. Myślałem wpierw o jakiejś małej mieścinie na wybrzeżu, w końcu zdecydowałem się pojechać w góry Hadżar, by znaleźć jakieś odludne miejsce nad rzeką i tam rozbić namiot. Rozmieniłem 100 dolarów, 50 zamieniając na riale i jeszcze raz odwiedziłem bazar. W południe pożegnałem się ze starszym, hinduskim recepcjonistą i znalazłem wylotówkę w kierunku dzielnicy Ruwi. Kilku taksówkarzy zatrzymywało się wyczuwając łatwy zarobek, ale ich ceny jak na kilkukilometrowy kurs były zbyt wysokie: od 3 do nawet 5 reali. W końcu podjechałem busem płacąc jedynie 100 baisa: jedną czterdziestą tego taksówkowej stawki!
W małym budynku dworca z kilkoma równoległymi stanowiskami kupiłem bilet do Birkat Al Mawz leżącego w drodze do Nizwy. Na mapie z Birkat biegła droga do Wadi Muaydin, gdzie spodziewałem się wspaniałych gór i czystej wody. Autobusem firmy ONTC dojechałem do miasteczka o 16.00 i kawał drogi musiałem przejść pieszo. Na rondzie brązowe znaki wskazywały, gdzie znajduje się kilka wadi i skręciłem w prawo. 

 


Słońce było już nisko, mimo to odczuwałem spore zmęczenie spacerem w pełnym rynsztunku. Przy meczecie zagadnąłem mężczyznę pomagającego wsiąść do samochodu staruszkowi i podwieziono mnie kawałek. Przede mną było jeszcze kilka kilometrów kamienistej szutrówki. Miałem szczęście: w tym samym kierunku jechał jeep prowadzony przez młodego mężczyznę z długą brodą i w okularach. Był nauczycielem arabskiego i bardzo dobrze mówił po angielsku. Dojechaliśmy do miejsc, gdzie droga dla samochodu była już bardzo trudna, zostawił mi wizytówkę z numerem telefonu sugerując, bym zadzwonił w razie jakichś problemów i wskazał, gdzie znajdę odpowiednie miejsce na biwak. Pożegnaliśmy się, zawrócił a ja szedłem jeszcze kilkanaście minut po otoczakach, wyschniętym korytem rzeki. Słońce zachodziło, tylko najwyższe szczyty otaczających mnie wzgórz oświetlone były jeszcze na pomarańczowo. Wokół kompletna cisza.

 


Rozglądałem się szukając płynącej wody, w końcu usłyszałem w oddali szum. Rzeczka płynęła kilkoma nurtami wśród gładkich skał. Tego mi było trzeba! Znalazłem płaski teren z drobnym żwirkiem przy skale, w pobliżu kwiecistych drzew, wśród których złowrogo krążyły duże czarno pomarańczowe osy. Śmieci oraz ślady ognisk sugerowały, ze odwiedzano to miejsce dość często. Postawiłem bagaż i poszedłem się rozejrzeć. Idąc w górę rzeki, zauważyłem biegnące równolegle do niej betonowe korytko, zapewne nawadniające pobliskie poletka. Była też niewielka tama przy której woda w kilku miejscach wśród skał tworzyła dość głębokie baseny. W czystej rzece sporo ryb, żab, pijawek a także mały biały wąż. Na jego widok wyszedłem z wody, on też mnie obserwował, podnosząc głowę na kilka centymetrów. Potem widziałem go leżącego na dnie wśród kamieni. Nie miałem pojęcia, czy stanowi jakieś zagrożenie. Obejrzałem kilka zbiorników, ale więcej węży nie dostrzegłem.

 

Rozbiłem namiot na nagrzanym żwirku i poszedłem do wody. Co za orzeźwienie! Choć wydawała się bardzo czysta, miałem opory by ją pić. Zostały mi niecałe dwie półtora litrowe butelki, kupione jeszcze w Muscat.

Zasypiałem przy otwartym namiocie, ciesząc się rozgwieżdżonym niebem oraz jednostajnym szumem wody. 

poniedziałek, 13 października 2014

Muscat - dzień 8

Dzień 8



Przed 5.00 zaświecono światła w autobusie i rozespani ludzie zaczęli się zbierać do wyjścia. Zmęczony wysiadłem i ja, zignorowałem brodatego taksówkarza, który proponował kurs, wytaszczyłem plecak z bagażnika i zawlokłem go na pobliską ławkę przystanku autobusowego. Było jeszcze ciemno, postanowiłem pozostać w tym miejscu i spróbować przespać się na ławce. W ostatniej chwili zobaczyłem, że klapa bagażnika nie do końca pustego zamyka się a wielu pasażerów siedzi wewnątrz. Zdążyłem w ostatniej sekundzie wskoczyć jeszcze z całym dobytkiem do środka. Okazało się, że byliśmy na jakimś parkingu na zachód od lotniska, skąd do dzielnicy Mutrah leżącej na samym zachodnim narożniku miasta nad Zatoką Omańską było jeszcze ponad 20 kilometrów. Stolica Omanu rozciągnięta była wzdłuż wybrzeża i tak się też rozbudowywała, gdyż poza pasem przybrzeżnym ciągnęły się skały.
Autobus zostawił kilku kolejnych pasażerów przy lotnisku, potem zatrzymał się na jeszcze jednym postoju, w końcu dojeżdżając do dzielnicy Ruwi, gdzie zakończył kurs. Sprawdziłem na mapie: do portu w dzielnicy Mutrah wciąż było kilka kilometrów.
Powoli wstawał dzień. Zobaczyłem grupkę mężczyzn rozmawiającą przed okazałym, pięknie oświetlonym meczetem, którzy wracali z modłów i pomyślałem, że po kontakcie z Allahem powinni być skłonni do pomocy. 

Nie pomyliłem się. Zagadnąłem pytając, w jakim kierunku powinienem pójść by znaleźć się w porcie. Wskazali drogę a ja udałem bezradnego rozglądając się za taksówką. Jeden z najstarszych płynnie mówiący po angielsku zaproponował, że mnie podwiezie. Tego oczekiwałem. W swoim eleganckim Lexusie napisał mi adres sklepu z perfumami, który prowadził na targu w Mutrah, zapraszając na zakupy i obiecując rabat. Zapowiedziałem się na południe, kiedy nieco odpocznę. Wysiadłem w pobliżu targu rybnego, przed którym powoli zbierali się ludzie w białych diszdaszach. W zatoce zacumowane były olbrzymie promy. Bez trudu też znalazłem dwa hotele, z których jeden był nieczynny. Za budynkami rozciągały się malownicze, poszarpane szczyty skał. Wszedłem do recepcji Marina Hotel. Za jedynkę chciano 20 riali, czyli ponad 160 złotych. Po lekturze przewodnika spodziewałem się takiej ceny, ale podróżując po krajach Azji, czy to w Indiach, Nepalu, Chinach albo Pakistanie zawsze udawało mi się wytargować lepszą cenę, która i tak w porównaniu z tymi w Omanie była śmiesznie niska. Tutaj młody Hindus za kontuarem nie mógł zaproponować ceny niższej niż ta, która widniała na planszy, bo to nie on był szefem. Postanowiłem poszukać jeszcze i pozwolono mi zostawić plecak w kącie.
Zjadłem w hinduskiej knajpce bardzo ostry dhal z ćapati, popijając dwiema puszkami coli. Idąc wybrzeżem na wschód, znalazłem jeszcze jeden hotel o nazwie Naseem; nieco tańszy. Do ceny 15 riali doliczano jeszcze 1,40 podatku. Nie wiedziałem jeszcze czy skorzystam z pokoju, rozważałem rozbicie namiotu gdzieś poza Muscat, ale odczuwałem spore zmęczenie nocną podróżą i upał w połączeniu z wilgocią zaczynał dawać się we znaki.
Ruszyłem dalej wzdłuż wybrzeża ładnym deptakiem zwanym Corniche. Jak na portowe miasto, było wyjątkowo czysto. Kilku Hindusów uprawiało jogging, ktoś łowił ze skał w szmaragdowej, przejrzystej wodzie, w której dostrzegałem piękne ryby. To spokojne miejsce mogło się podobać. Słońce wolno pokazało się zza skały. Doszedłem do miejsca, gdzie po drugiej stronie ulicy na wzgórzu zbudowano mury obronne oraz wieżę i postanowiłem wrócić, dalszą drogę prowadzącą do dzielnicy Old Muscat zostawić sobie na później. Był jednak piątek, więc wiele atrakcji turystycznych jak muzea i galerie nie pracowało. Wróciłem na targ rybny, pracujący już na pełnych obrotach. Pod zadaszonym terenem mieli swoje stanowiska sprzedające najróżniejsze dary morza, od małych krewetek po rekiny. Fotografowałem i filmowałem dyskretnie.









Z Marina Hotel zadzwoniłem do pani Elżbiety J., Polki, mieszkającej od wielu lat z rodziną w Muscat, którą znalazłem poprzez stronę internetową Polacy w Omanie. Korespondując z nią już miesiąc przed wyprawą, miałem nadzieję na spotkanie. Miała czas wczesnym popołudniem.
Uciekłem przed upałem do Mutrah Souq, popularnego wśród turystów miejsca robienia zakupów, ale rano ten zabudowany bazar pachnący kadzidłami i olejkami nie był jeszcze zatłoczony. Powoli otwierano dopiero niektóre kramy, niezbyt zwracając jeszcze uwagę na przechodzących. Wyszedłem stamtąd inną stroną i znalazłem się w malowniczej dzielnicy, gdzie białe domy budowane na wzgórzach kontrastowały z brunatnymi, poszarpanymi skałami, gdzie często dostrzegałem okrągłe wieżyczki skąd niegdyś chroniono tego miejsca przed najazdem wroga.

 
 

 
 
Wróciłem znów nad brzeg zatoki i postanowiłem odwiedzić Stary Muscat. Mijałem zadbane, przystrzyżone trawniki i krzewy, znajdujące się przy szybkiej ulicy Al Bahri. Słońce prażyło niemiłosiernie i szedłem sapiąc ciężko. Oglądałem się za siebie z nadzieją zatrzymania jakiegoś busa, ale jechały tylko szybkie i eleganckie samochody osobowe. Nieco wytchnienia dawały nieliczne palmy. W jednym miejscu, przed ogrodzeniem willi znajdowała się metalowa skrzynia z kranami z zimną wodą. Miałem pewne opory, by ją pić ale jak zapewniał Abud Said, takie miejsca były bezpieczne. Na ogół zauważałem takie skrzynie przy meczetach, co wiązało się z muzułmańskim nakazem niesienia wszelkiej pomocy. Spragnionego napoić. Ja tylko umyłem się zimną wodą i zamoczyłem sheylę, owijając nią głowę, co przynosiło ulgę na niemiłosiernym słońcu.





Przeszedłem ze 3 kilometry w skwarze, w końcu przechodząc przez bramę, za którą znajdowała się dzielnica Old Muscat, ale nie tego się spodziewałem. Prawie żadnych ludzi, budynki nijakie, najciekawszy miał być Pałac Sułtana Qasr Al Alam, lcze spoza muru niewiele się widziało. Tylko stojąc przed bramą, której strzegł uzbrojony żołnierz, widać było nietypową jego architekturę, będącą dziwnym połączeniem różnych stylów. Pstrykało tam sobie wzajemnie zdjęcia kilku Hindusów w średnim wieku. Doczłapałem do meczetu obok, zdjąłem buty i ledwo przekroczyłem jego próg, ogarnął mnie przyjemny chłód. Wewnątrz nie było nikogo. 




Usiadłem ciężko na czystym dywanie naprzeciw głównej ściany, potem przyjąłem postawę leżącą i… zasnąłem. Prawie godzinna drzemka wróciła mi nieco sił, wysechł też pot na mojej koszuli. W wyjątkowo schludnej przymeczetowej toalecie umyłem się, obejrzałem jeszcze mury obronne na skale, przy niemal samym brzegu zatoki i ruszyłem w drogę powrotną. Poinformowałem sms-em panią Elżbietę gdzie jestem i umówiliśmy się, że jadąc wraz z mężem odbiorą mnie z drogi. Zdążyłem jeszcze popływać w zatoce, w krystalicznej ale słonej wodzie, na jedynej plaży znajdującej się pomiędzy Starym Muscat a portem. Co za przyjemność! Prócz mnie w oddali dostrzegłem w wodzie dwóch Hindusów, jakaś kobieta w sari brodziła po kostki. Ludzie woleli o tej porze siedzieć w klimatyzowanych domach niż zażywać kąpieli. Mnie bardzo to zrelaksowało. Zmyłem z grubsza słoną wodę pod kranem i schroniłem się w altanie na parkingu, skąd mieli mnie odebrać państwo J. Kilka minut później jechałem już w czarnym klimatyzowanym jeepie z panią Elą, jej mężem Norbertem oraz dwójką dzieci. Młodszy 8-letni chłopak urodził się już w Muscat. Pan Norbert po studiach w krakowskiej AGH był specjalistą od ropy naftowej i w końcu dostał pracę w Shellu, jego żona etnograf nie mogła znaleźć w Omanie pracy w swoim zawodzie i zajmowała się domem. Mieszkali dość daleko od Muscat, w willowej dzielnicy. Spędziliśmy na rozmowach ze dwie godziny i pan Norbert odwiózł mnie do portu.

Przeniosłem swój plecak z Marina do Naseem Hotel i odwiedziłem stary suk. Późnym popołudniem miejsce to było pełne ludzi; zachodnich turystów i arabskich rodzin. Biali zazwyczaj zaglądali do sklepów pamiątkowych, zagadywani przez sprzedawców oraz młodych mężczyzn, którzy trzymając flakony z olejkami z wyrafinowanym gestem zbliżali się, próbując pozostawić ślad pachnidła na ciele. Wystarczyło zatrzymać się przy jakiejś ladzie lub witrynie, by od razu ktoś zapraszał do środka lub zachwalał swój towar. Z niektórych kramów dymiło się obficie, co miało zachęcić do kupna kadzidełek. Kobiety arabskie na ogół tłoczyły się w sklepach jubilerskich, pełnych złotych ozdób. Kontrastowało to z czernią ich szat, dając wyobrażenie o bogactwie kryjącym się pod spodem, rezerwowanym tylko dla oczu członków rodziny. Długo spacerowałem po bazarze w poszukiwaniu prezentów dla najbliższych, wchodząc w kolejne jego odnogi, czasem wyglądając na zewnątrz, by coś zjeść lub się napić. 



Wróciłem zmęczony do hotelu po 22.00 i wlałem pełną wannę wody. Klimatyzacja w pokoju nieprzyjemnie stukała i zdjąłem klapę, by sprawdzić, czy da się coś z tym zrobić. Wyłączenie jej spowodowałoby natychmiastowy upał w pokoju i także bym nie zasnął. Silne uderzenie w obudowę zmieniło tylko tonację stukotu i żeby się wyspać musiałem włożyć stopery do uszu.