sobota, 31 marca 2012

Doświadczanie Mongolii - cz. 2: step

Podróż przez Mongolię odbywała się w rytmie muzyki Modern Talking z rzężącej kasety przekładanej z jednej na drugą stronę od rana do wieczora. Za kierownicą zdezelowanego ułaza zmieniało się dwóch młodych Mongołów. Wtedy asfalt kończył się kilkadziesiąt kilometrów za stolicą. Na szczęście, bo droga była tak zniszczona i pełna dziur, ze wytrzęsło wszystkim porządnie trzewia. Co chwila rozpędzony samochód gwałtownie hamował, by nie wpaść w głęboką wyrwę. Często zjeżdżaliśmy z „asfaltu”, bo na stepie bywało równiej. Wybawieniem była wyjeżdżona szutrówka, ale na niej w samochodzie robiło się gęsto od kurzu i wszyscy zakrywaliśmy usta chustami lub t-shirtami.
 Niedogodności rekompensowały widoki na wzgórza w dali rozległego stepu, majestatycznie wijące się rzeki odbijające błękit nieba, maleńkie białe punkciki jurt, jeźdźcy na szybkich i zwrotnych konikach goniący swoje stada, czmychające spod kół świstaki zwane tarbaganami. Kierowcy często zatrzymywali się przy stertach kamieni z powiewającymi błękitnymi flagami zwanymi „obo”, które obchodzili trzykrotnie, dorzucając swoje kamyczki. Na niektórych zauważałem butelki po wódce a czasem laski a raz protezę nogi. Miało to oznaczać, że ktoś dzięki wstawiennictwu bóstw odzyskał zdrowie. Czy jednak mogła odrosnąć noga? Podczas biwaków trzeba było jednak uważać, gdzie stawia się namiot, bo czasem na przełaj gnał swoim wozem jakiś pijany Mongoł i zdarzały się wypadki wjechania w obozowiska… Wieczory na stepie miały niezwykły urok, ale często odczuwało się nieproszonych gości, obsiadających nogi i ramiona. Nie tylko komary, ale też inne stworzenia. Kierowcy z naszą pomocą rozpalali ogniska i przygotowywali posiłki, śpiewając do nocy. Objeżdżaliśmy Mongolię wyruszając wpierw na zachód od Ułan Bator, w kierunku dawnej stolicy Czyngis Khana – Karakorum, z której został wielki mur (chyba odrestaurowany) i kilka budowli świątynnych wewnątrz, potem dalej na zachód i na północ pod jezioro Chubsuguł, gdzie część grupy – kilka odważnych studentek z Warszawy wypożyczyła konie, by kilka dni włóczyć się przy granicy z Rosją. Reszta wróciła do Ułan Bator. Zanim to się stało, spędziliśmy kilka dni wśród koczowników – rodziny jednego z kierowców. Mieliśmy dzięki temu okazję przyjrzeć się dziennemu życiu na stepie.
Mieszkańcy jurt od pierwszej chwili wydali mi się niezwykle przyjaźni i radośni. Każdy; od dziecka po dorosłego miał przydzieloną w grupie funkcję i odczuwało się panującą harmonię. Był czas na pracę, wieczorami zaś czas na rozrywkę: śpiewy i gry. Dwa razy dostałem baty grając w szachy z najstarszym z grupy mężczyzn. Kibicowali nam wszyscy a „za karę” jako przegrany musiałem przechylić czarkę z wódką. Właściwie przez całą podróż większość z nas była wciąż na lekkim rauszu, bo z ochotą kupowaliśmy od dzieciaków czekających na stepie plastikowe butelki z kumysem – sfermentowanym kobylim mlekiem. Pijąc to pierwszy raz niezbyt mi smakowało, ale w końcu niemal się uzależniłem od kumysu, zwanego też "ajrak", mającego około 5 procent alkoholu. U koczowników zawsze na stole znajdowała się miska z twardymi jak kamień kawałkami mięsa, na zewnątrz zaś na desce suszył się ser owczy. Również tak twardy, że możnaby nim wbijać gwoździe. Częstowano nas też słoną herbatą z mlekiem. W miejskich domach, w których żyjemy powietrze wymienia się co najwyżej dwukrotnie w ciągu godziny; w jurcie kilkadziesiąt razy! Dlatego chyba ludzie ci wydają się niezwykle odprężeni, spokojni, po prostu zadowoleni z życia. Nie widziałem, by ktokolwiek kłócił się ze sobą, był zły na to, że ma coś zrobić albo się śpieszył. Wszystko odbywało się we właściwym czasie i we właściwym tempie. Ludzie, którzy przyzwyczajeni są do tego, że mogą w każdej chwili spakować swoje domostwo i przenieść je na inne miejsce pozbawieni są zapewne myślenia o granicach, o własności w naszym rozumieniu. Jest jednak tradycja. Jurta jako centrum zamieszkania ma symboliczne znaczenie a każdy sprzęt znajdujący się wewnątrz swoje miejsce. Czytałem kiedyś o misjonarzach przybyłych do bodajże afrykańskiej wioski. Zostali zaakceptowani, obserwowali zachowania tubylców i w końcu stwierdzili, że rozmieszczenie poszczególnych miejsc w osadzie jest niewłaściwe, nieekonomiczne. Urządzili wszystko po swojemu i okazało się, że w tym „porządku” ludzie zagubili się i nastał kompletny chaos. Wygnano misjonarzy i powrócono do dawnego, uświęconego układu. Mongołom przez krótki czas także narzucano, jak mają żyć, na szczęście te czasy się skończyły i coraz więcej ludzi ponownie wraca na step ze zdegenerowanych i ciasnych miejskich blokowisk.
Jurta jako symbol koczowniczej Mongolii znana od 3000 lat musiała być tak skonstruowana, by łatwo i sprawnie można ją złożyć i rozłożyć. Zbudowana jest na drewnianym szkielecie, zaś ściany tworzy wojłok. Znalazłem w sieci kilka ciekawych informacji na jej temat: Podstawa jurty ma kształt wielokąta. Zazwyczaj jurta ma od 4 do 12 ścian. Drewniany szkielet i inne elementy jurty są lekkie i wygodnie w montażu i w transporcie. Waga średniej wielkości jurty wynosi około 240 kg.
Składanie i rozkładanie jurty odbywa się w określonym porządku. Najpierw układa się podłogę, na podłodze ściany, które składają się z drewnianych kratek, poszczególne sekcje łączy się jedną z drugą i razem z drzwiami, obwiązując całość sznurem. Pośrodku jurty na dwóch kolumnach ustawia się toono (okrągłe okno czy też bardziej otwór w suficie) i łączy się z drewnianą konstrukcją szkieletową. Całość pokrywa się białym cienkim płótnem a potem wojłokiem i opasuje trzema rzędami włosianego sznurka. Jurta jest dość wytrzymała – musi stawić opór silnym wiatrom stepowym. Podobno nie rozwali się nawet podczas trzęsienia ziemi.
Osobliwością jurty jest też to, że może ona służyć jako zegar słoneczny. Promień słoneczny wpadając do jurty przez wierzchnie okno i pełzając po kratkach ściennych daje możliwość dość dokładnie określić godzinę.
Dzisiejszy wygląd jurty sformował się w procesie długoletnich doskonaleń. Okrągła forma pozwala racjonalnie wykorzystać całą przestrzeń. Z powodu niewielkiej powierzchni wewnątrz namiotu, w jurtach obowiązuje ścisły obyczaj dotyczący miejsc, w których ustawia się łóżka, w których śpią poszczególni członkowie rodziny, a nawet kierunku, w którym należy obchodzić centralne palenisko (zgodnie z ruchem wskazówek zegara). Wejście zawsze znajduje się od strony południowej, piec - zawsze znajduje się po środku, część wschodnia należy do kobiet, zachodnia do mężczyzn.
Samo przebywanie w jurcie także wiąże się z całą masą obowiązków i zasad:
Przebywając w jurcie nie powinno się:
• przy wejściu nadeptywać na próg, który stanowi symboliczną granicę między domostwem i światem obcym. W czasach imperium mongolskiego za takie przewinienie w jurcie chana można było stracić życie. Dziś także często uważa się taki czyn za zły omen.
• gwizdać w jurcie lub w domu Mongołów;
• siadać ze stopami skierowanymi w kierunku ołtarza;
• przeskakiwać nad czyimiś wyciągniętymi nogami;
• opierać się o kolumny i ściany w jurcie;
• zadeptywać ognia, polewać go wodą lub rzucać do niego różne śmieci, ponieważ ogień jest uznawany za święty.
• chodzić przed starszą od siebie osobą;
• siedzieć tyłem do ołtarza lub innych religijnych rzeczy;
• dotykać głowę lub czapkę innej osoby;
• kłaść nóż ostrzem w kierunku innej osoby, podawać go komuś ostrym końcem, trzymając za uchwyt;
• podawać komuś, coś trzymając między dwoma palcami;
• brać jedzenie z talerza lewą ręką;
• machać rękawami na znak protestu, lub wyciągać mały palec prawej ręki – jest to znak lekceważenia;
Należy też pamiętać o tym, że wypada, a nawet należałoby:
• wchodząc do jurty założyć czapkę na znak szacunku dla gospodarzy;
• w jurcie poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Idąc od drzwi, ruszyć należy w stronę lewą (zachodnią), a dopiero potem, zmierzając powtórnie do wyjścia, przejść przez część kobiecą (wschodnią). Nakaz ten nie jest jednak już tak restrykcyjnie przestrzegany
• przyjmując cokolwiek od Mongołów należy wyciągać obie ręce lub prawą ręką – lewą rękę umieszczamy wtedy na łokciu lub przedramieniu prawej ręki. Dłonie powinny być otwarte i skierowane ku górze.
• kiedy ktoś nas częstuje czymś do jedzenia należy skosztować chociaż odrobinę;
• kiedy nadepnie się komuś niechcący na nogę należy podać rękę.

Do Mongolii wróciłem 3 lata później, wjeżdżając do niej od strony Chin. Ta wizyta była już bardziej oficjalna, ponieważ gościł mnie dawny student poznańskiej ASP, obecnie wykładowca w jednej z mongolskich uczelni – Baatar. Wraz z dwoma innymi wykładowcami zabrali mnie na trzy dni w step, wygodniejszym już niż sowiecki ułaz jeepem. W okolicach Karakorum poznałem rzemieślnika, wykonującego wspaniale rzeźbione drewniane drzwi do jurt. Gościł nas u siebie w skromnej chacie, w której oprócz baraniego mięsa, jedzonego z jednej miski rękami, mieszaliśmy kumys z wódką, śpiewając przy jakichś tradycyjnych grach, na koniec śpiąc wprost na drewnianej ziemi. Całe trzy dni były notorycznym piciem wódki – głównego elementu mongolskiej gościnności. Czasem zatrzymywaliśmy się na stepie nie po to, by coś zjeść, ale by z namaszczeniem napełnić czarkę wódką, chlapiąc jej nieco w cztery strony świata (dla bóstw) i opróżniając kolejno. Odwiedzając osady, moim przewodnicy zamawiali rosół i… flaszkę gorzały. Po powrocie, jeszcze na dworcu wysuszyliśmy pół litra.
Powrót do Polski przez Syberię trwał kilka dni, podczas których mongolscy handlarze na każdej rosyjskiej stacji sprzedawali dżinsy i termosy chińskie. Dojeżdżali do Moskwy, gdzie kupowali produkty sprzedające się z zyskiem w Ułan Bator.
Ciągle w drodze, jak ich dalecy przodkowie…

niedziela, 25 marca 2012

Doświadczanie Mongolii - cz. 1

Europa przez całe wieki żyła w strachu przed dzikimi hordami ze wschodu, które najeżdżały miasta, plądrowały i mordowały, wracając z łupami do swych stepowych siedzib. Skośnoocy jeźdźcy na maleńkich konikach wzbudzali też zainteresowanie tym większe, że tak naprawdę niewiele o nich wiedziano. W wiekach średnich zapuszczali się w odległe stepy Azji podróżnicy a ich opowieści wiązały się często z niedowierzaniem. Marco Polo został nawet zamknięty w celi za rzekome kłamstwa na temat odwiedzanych krain. Ale to nie on jako pierwszy Europejczyk gościł u wielkiego hana: przed nim byli franciszkańscy posłowie na dwór hana: Giovanni di Piano de Carpini i Benedykt Polak, którzy mieli nakłonić Mongołów do sojuszu z chrześcijańską Europą w walce z muzułmanami w Ziemi Świętej. Prawie na pewno przemierzali stepy Azji, zanim Marco Polo przyszedł na świat!
O koczowniczych plemionach Wielkiego Stepu wspominają już chińskie kroniki z IV wieku p.n.e. Tworzyli oni państwo Xiong Nu, które rozpadło się 100 lat przed narodzeniem Chrystusa w wyniku najazdów armii chińskiej i walk wewnętrznych, zamieszkiwały je bowiem odmienne plemiona: tureckie, tunguskie mongolskie. Ich potomkowie – Hunowie – wyruszyli na zachód, by po kilku wiekach dotrzeć do Europy.
Władzę nad plemionami przejmowały kolejne szczepy, dzieląc między sobą te bezkresne stepy, zmieniając strefy wpływu, podbijając się wzajemnie. W końcu w początku XIII wieku obrano chana wszystkich Mongołów. Temudżyn, znany bardziej jako Czyngis Khan zdołał podbić północne Chiny i centralną Azję, później armia mongolska opanowała całe Chiny, dotarła na Ruś w góry Afganistanu, podbiła ziemie dzisiejszego Iraku i Iranu, ustanawiając tym samym największe w historii imperium. Europejskie miasta miały się więc czego bać!
Potęga mongolska od II połowy XIV wieku zaczęła się jednak walić i stolica Mongolii – Kakarorum, została zrównana z ziemią przez armię chińską. W miejsce imperium powstawały mniejsze państwa, w końcu za czasów Mandżurów w XVII wieku Mongolia stała się federacją plemienną pod kontrolą Chin.
W XX wieku Mongolia musiała radzić sobie z wielkimi sąsiadami od północy i południa. Zarówno Rosja jak i Chiny próbowały przejąć kontrolę nad tymi ziemiami, sprytnie wykorzystując historyczne zawirowania: antycesarską chińską rewolucję w 1911 roku, zaangażowanie Rosji w I wojnę światową, później wybuch Rewolucji Październikowej. W 1921 roku stolicę Ułan Bator, zwaną wówczas Urga zajęła Armia Czerwona. Ustanowiony rząd komunistyczny początkowo pozwalał na zachowanie ustroju teokratycznego, ale wkrótce rozpoczęły się represje na wielką skalę. Na przełomie lat 20. i 30. wymordowano większość mongolskiej arystokracji, kilka lat później rozpoczęto niszczenie dorobku kulturalnego Mongolii. Urga ucierpiała najbardziej. Z kilkuset klasztorów i świątyń lamajskich przetrwało kilka, mnichów buddyjskich mordowano, zmuszano do porzucenia habitów i do wchodzenia w związki małżeńskie. Do końca lat 50. akcja sowietyzacji doprowadziła do całkowitego zniszczenia resztek rzemiosła i sfery duchowej Mongolii. Żyjących przez setki, tysiące lat na stepie ludzi zmuszano do osiadłego trybu życia dochodząc do wniosku, że tradycyjne pasterstwo przynosi niską efektywność. Stada zwierząt kolektywizowano zaś koczowników siłą zrzeszano w spółdzielnie produkcyjne. Chociaż reformy przemian politycznych w 1990 roku pozwoliły ponownie na prywatyzację stad, wcześniejsza agresywna polityka zdemoralizowała setki tysięcy dawnych koczowników. W Ułan Bator żyje dziś niemal 40% całej populacji Mongolii, której 80% powierzchni zajmują stepy. Na szczęście zew krwi jest silniejszy i obecnie notuje się dość znaczny odpływ ludzi z miast na step, co związane jest nie tyle z romantycznym powrotem do życia przodków, ile z uwagi na sytuację ekonomiczna współczesnej Mongolii.
Odwiedzałem Mongolię dwukrotnie. W 2002 roku dotarłem tam, od strony Rosji, którą przejeżdżałem po kawałku, zbaczając z trasy pociągu Transsyberyjskiego, by odwiedzać miasta, przede wszystkim jednak by dotrzeć do Tuwy, gdzie rozwidla się Jenisej w pobliżu stolicy tej republiki – Kyzyłu a potem spędzić kilka dni i nocy ze swoim namiotem nad brzegiem Bajkału. Przy granicy, już po stronie Mongolskiej zobaczyłem na bocznicy kilka wagonów, w których ludzie najwyraźniej mieszkali. Najpierw wydało mi się to absurdalne, by koczownicy kochający otwarte przestrzenie gnieździli się w takich warunkach, ale potem pomyślałem, że wagon jako taki, służący do przemieszczania się daje im jakąś namiastkę Drogi…
Ułan Bator ukazał mi się wtedy jako średniej wielkości miasto, nieco prowincjonalne, z brzydką zabudową blokową, charakterystyczną dla postsowieckich krajów. Niezwykłe wrażenie robiły za to otaczające centrum wzgórza, z małymi domkami ukrytymi za koślawymi płotkami i jurtami. Tam pierwszy raz zobaczyłem mongolski namiot. Okrągły, z białego filcu: najstarszego włókienniczego materiału, który stworzył człowiek. Całymi dniami włóczyłem się po tych terenach, ciesząc się niesamowitymi perspektywami i widokami podwórzy. Ludzi było niewielu. Czasem jakieś dzieci o czerwonych policzkach wybiegały zaciekawione moją tam obecnością, które obdarowywałem ciasteczkami i cukierkami. Zarówno tam jak i w centrum wielu było pijaków, zataczających się, przewracających, śpiących w rowie. Pomyślałem, że to niegdysiejsi koczownicy odreagowują podłą chińską wódką swój los i rodzaj zniewolenia. W pobliżu świątyni Gandan, nielicznej, jaka się zachowała po sowieckich czystkach, pewien wielki, stary, pijany Mongoł w tradycyjnym delu zamachnął się na mnie batem, wykrzykując imię Czyngis Khana. Najwyraźniej w swoim zaćmieniu umysłu odezwała się w nim krew przodków.
Zamieszkałem w Gana’s Guest House w pobliżu świątynnego wzgórza. Młody, mongolski właściciel hotelu znał nieźle polski, bo jak się okazało, było to miejsce bardzo popularne wśród polskich turystów. Ja trafiłem tam przypadkowo, ale dowiedziałem się potem, że ten guest house jest wymieniony w jedynym wydanym wtedy po polsku przewodniku po Mongolii. W konsekwencji, każdego ranka wraz z przyjazdem do Ułan Bator pociągu z Rosji, przybywała tam co najmniej kilkunastoosobowa grupa polskich studentów. Po dwóch dniach czułem się jak na koloniach letnich. Czekając na chińską wizę, bo Kraj Środka był moim głównym planem, poznałem grupkę młodych ludzi, szukających jednej osoby do skompletowania jeepa, by odbyć tygodniową przygodę na stepie. Zgodziłem się bez wahania.

Nasz jeep, w którym spędziliśmy tydzień okazał się starym, radzieckim ułazem.


niedziela, 18 marca 2012

Archetypiczny konflikt w najnowszej wersji

W ostatnich miesiącach XX wieku spotkali się w studiu telewizyjnym przedstawiciele kilku nauk humanistycznych, próbując podsumować dotychczasowy rozwój ludzkości, jednocześnie prognozując przyszłość. Szczególnie utkwiła mi w głowie wypowiedź naukowca, który dowodził, że ostatnie zdobycze nauki oraz techniki wskazują na pewnego rodzaju powrót do najwcześniejszych form bytowania. Jeszcze w XIX wieku ludzie żyjący w europejskich miastach otaczali się przedmiotami ze swej natury stałymi, które świadczyły o ich statusie. Jeżeli mieli oszczędności, składali je w bankach albo skrzętnie przechowywali w domach, będących bezpieczną ostoją. Rozwój telefonii komórkowej, kart płatniczych i kredytowych umożliwiających dostęp do zgromadzonych pieniędzy prawie w każdym miejscu na świecie, wreszcie Internet; wszystko to uwolniło człowieka od stałego miejsca, do czego dążył człowiek przez wieki, upatrując w tym swoje bezpieczeństwo. Zdobycze te uwolniły człowieka, pozwoliły mu jakby na nowo stać się nomadą. Opowiadając, naukowiec zatoczył ręką spiralę sugerując kolisty rozwój ludzkości. Skojarzyło mi się to ze wschodnim, przede wszystkim hinduistycznym pojmowaniem rzeczywistości i czasu, który nie biegnie liniowo, jak chce tego zachodnia tradycja, ale właśnie koliście. Teoria reinkarnacji jest jedną z konsekwencji tego postrzegania.
W „Niezbędniku Inteligenta” wydawanym przez tygodnik Polityka (nr 50 (2534) z dnia 17-12-2005) znalazłem artykuł, w którym w ciekawy sposób opisano różnice w komunikacji ludzi dawniej i dziś, używając do tego porównań z mitem Syzyfa i Tezeusza.  Fragment przytaczam poniżej:
W obecnych zmaganiach między tradycyjnymi, gutenbergowskimi mediami opartymi na druku (późniejsze media masowe jak radio i telewizja są w zasadzie ich przedłużeniem), a nowymi, interaktywnymi, których symbolem jest Internet, odbija się prastary konflikt leżący u podstaw antropologii, a wyrażony w najważniejszych mitach ludzkości. To konflikt dwóch postaw wobec świata: osiadłej, pasywnej i nomadycznej, zdobywczej. Widać go w różnicy dzielącej postaci Syzyfa i Tezeusza.
Media gutenbergowskie są produktem epoki, której niekwestionowanym bohaterem jest Syzyf. Syzyfem jest kapitalista, który staje się niewolnikiem konieczności nieustannej cyrkulacji kapitału. Syzyfem jest robotnik w nieskończoność powtarzający przy taśmie produkcyjnej te same czynności. Syzyfem jest przedstawiciel klasy średniej, rutyną codziennych konwenansów odtwarzający porządek świata. Rolę gazety dla tej epoki najlepiej określa aforyzm Maksa Webera, wielkiego niemieckiego socjologa przełomu XIX i XX w., który stwierdził, że lektura prasy to msza poranna mieszczanina. Kawa, rogalik i gazeta (wystarczy spojrzeć na słynny obraz „Śniadanie” Clauda Moneta), to elementy codziennego rytuału rekonstruującego porządek świata polegający na przekonaniu, że w tym samym czasie setki tysięcy innych przewidywalnych i porządnych mieszczan czynią to samo. Gazeta to nie tylko źródło informacji, ale w jeszcze większym stopniu platforma służąca budowaniu wspólnoty (podobnie jak później w społeczeństwie masowym programy radiowe i telewizyjne).
Dziś jednak coraz więcej osób rozpoczyna dzień inaczej. Najpierw trzeba włączyć komputer. Po pierwsze, poczta elektroniczna, wśród e-maili znajdą się na pewno newslettery z zaprenumerowanych serwisów informacyjnych. Potem wizyta na Gadu-Gadu lub innym komunikatorze, by powiedzieć dzień dobry bratnim duszom ospale włączającym się do sieci. Dalej przegląd interesujących forów dyskusyjnych. Jeśli ktoś prowadzi blog, zajrzy i tam, by sprawdzić, czy nie ma nowych komentarzy od internautów. W końcu tzw. feedy z RSS, czyli treści ściągane automatycznie przez przeglądarkę z wybranych przez internautę serwisów: portali, blogów, gazet.
Siadający do komputera internauta to nomada, Tezeusz zapuszczający się za każdym razem w nowy labirynt, konstruujący własną, unikatową ścieżkę, swoisty clickstream (klikonurt, czyli przestrzeń treści i komunikacji powstająca na skutek kolejnych kliknięć na odnośniki, pojęcie to wprowadził John Battelle, amerykański badacz Internetu). Mieszczanin reprodukuje swój świat, nomada swój świat tworzy.
Syzyf i Tezeusz, mieszczanin i nomada, są osobnikami społecznymi. Tyle że mieszczanin zakłada, iż społeczeństwo jako pewna wspólnota interesów i tematów obiektywnie istnieje, czego dowodem jest gazeta czytana co rano przez setki tysięcy, a potem dyskutowana w biurze, kawiarni, sklepie.
Tezeusz społeczeństwo tworzy - wysiłkiem podejmowanych nieustannie bezpośrednich działań komunikacyjnych. Znajdowana przez niego w sieci treść nie ma tak długo znaczenia, jak długo nie nabierze sensu w wyniku wymiany opinii z innymi internautami.Jak pisze Lew Manovich, teoretyk nowych mediów (...) dla internauty rzeczywistość to wielka baza danych, której doskonałą metaforą jest bezkres WWW.
(...) 
Jak długo potrwa i jak daleko zajdzie proces nomadyzacji, trudno stwierdzić. Ale wywoła on wiele problemów, których obecne kłopoty tradycyjnych mediów są tylko zwiastunem. To kwestia sensu demokracji i uprawiania polityki, która – podobnie jak marketing – w epoce nowoczesnej oparta była na koncepcji targetu. (…) W nomadycznej epoce hipermediów reprezentacja musi być nieustannie rekonstruowana w nieustannym działaniu komunikacyjnym. Przestrzeń polityczna nomady, podobnie jak jego przestrzeń komunikacyjna i wyłaniająca się zeń rzeczywistość, tworzy się każdego dnia.
Wyłania się świat daleki od optymizmu nowoczesnych utopii. Nomada-Tezeusz wiedział, że wkraczając w labirynt podejmuje wyzwanie o niepewnym rezultacie – czeka go spotkanie z Minotaurem. Jacques Attali w pięknej książce „Chemins de sagesse” (Drogi mądrości) z 1996 r. pisał: >Potrzeba odwagi, ponieważ wychodząc z każdego labiryntu człowiek nie znajdzie nic innego niż inne labirynty. Labirynty labiryntów. Niektórzy wierzą w spotkanie tam Boga; inni prawdy; inni ironicznego sceptycyzmu lub panicznej beznadziei. Jeszcze inni, po prostu, wąskiej i krzywej ścieżki prowadzącej do Mądrości<.”

sobota, 3 marca 2012

Walz - młodzi ludzie w drodze

Ostatni wpis dotyczył europejskich nomadów, którzy przetrwali jeszcze do naszych czasów, ale społeczeństwa miejskie niechętne są ich wizytom, bo to wiąże się z podejrzeniami o kradzieże oraz inne przestępstwa. Jest jednak tradycja wędrowania młodych ludzi, która została zaakceptowana i zaadoptowana we współczesnej Europie jako program edukacyjny, ponieważ wiąże się z rozwojem własnych umiejętności oraz zdobywania zawodu.

Walz to sięgająca XII wieku tradycja rozwijająca się głównie w Niemczech. Wędrowni czeladnicy wyruszali w długą podróż, by zdobywać doświadczenie niezbędne do otrzymania tytułu mistrza. Podróże te określone były ścisłymi rygorami: podróż nie mogła trwać krócej niż dwa lata i jeden dzień, zaś rzemieślnik w swej drodze miał zakaz zbliżania się do swojego domu na dystans mniejszy niż 60 kilometrów. Po praktykę wyruszali rzemieślnicy, wykonujący różne zawody, jak kamieniarze, cieśle, dekarze, murarze itp. Ta tradycja wciąż jest praktykowana przez absolwentów różnych szkół zawodowych na terenie Niemiec, ale w podróż mogą wybrać się tylko kawalerowie przed 30 rokiem życia. Można ich rozpoznać po specyficznych strojach, różniących się w zależności od zawodu: kapeluszach, spodniach – dzwonach, kamizelkach itd. Nie wiedziałem nic o tej tradycji, dopóki w swojej rocznej podróży nie spotkałem Benjamina. Oto fragment dziennika z podróży opisujący to spotkanie:


3 stycznia 2008
Idąc gwarną ulicą, pełną sprzedawców rozłożonych na ziemi ze swoimi towarami, wśród motocyklistów i rowerzystów ujrzałem chłopaka, którego widziałem jeszcze w Australii. Nietrudno go było poznać bo wyglądał bardzo nietypowo, jakby przetunelował wprost ze średniowiecznej Europy: biała koszula, na niej czarna kamizelka, szerokie czarne spodnie, na głowie skórzany kapelusz do szpica z szerokim rondem, w ręku dzierżył drewnianą, rzeźbioną laskę jakby skręconą z dwóch kawałków. Miał rzadką, rudawą brodę i młodą twarz. Dogoniłem go.
– Cześć. Czy ty czasem nie podróżowałeś kilka miesięcy temu po Australii? – zagadnąłem.
Zatrzymał się i uśmiechnął.
– Tak. Widziałeś mnie tam?
– Widziałem i mówiono mi o tobie. Jesteś z Niemiec tak?
– Zgadza się. Mam na imię Benjamin.
– Ja Sławek – uścisnęliśmy sobie ręce.
– Kto ci o mnie mówił?
– Para z Włoch którą poznałem w Alice Springs. Podwozili cię autostopem.
– Chyba pamiętam.
– A ja widziałem cię chyba w okolicach Darwin.
– To możliwe. Byłem tam w październiku czy listopadzie.
– Wygląda na to że długo podróżujesz.
– Od dwóch i pół roku.
– Świetnie! Ja zacząłem ponad pół roku temu.
– Z Australii?
– Nie, Ameryki Południowej.
– Okrążasz świat?

– Tak. Dałem sobie na to rok. Jak sobie radzisz tak długo w podróży?
– Szukam różnych zajęć. W Niemczech jestem cieślą i po szkole wyruszyłem doskonalić swój warsztat.
– Tak jak średniowieczni czeladnicy.
– Właśnie. Może gdzieś usiądziemy? – zaproponował.
Szukaliśmy jakiejś restauracji. Ludzie, którzy nas mijali nie kryli zaskoczenia na jego widok. Zatrzymaliśmy się przy kobietach, stojących przy dwóch garach. Uchyliłem wieko, były tam trzy rodzaje ryżu.
– Wygląda nieźle – powiedział Benjamin. – Ile kosztuje porcja?
– Tysiąc reali – kobieta uśmiechnęła się szeroko.
Dostaliśmy w woreczkach foliowych ryż owinięty w kawałek placka i obsypany cukrem a w środku znajdował się też jakiś warzywny farsz. Obok, przy sklepie z butlami gazowymi stały dwa krzesełka, gdzie pozwolono nam przysiąść.
– Już wiem, dlaczego tu jest tak wielu dentystów – Benjamin strzepał warstwę cukru ze swojej porcji.
  Tak, ale nie chciałbym dostać się w ich ręce.
Benjamin pokazał mi swój notes, gdzie zbierał urzędowe stemple miast i gmin, które odwiedził. Najwięcej było z Niemiec. Przy nich krótkie listy rekomendacyjne, pisane przez ludzi, dla których pracował. Czasem też zdjęcia swoich wyrobów: drewniane i już wstawione okno, naprawione schody, jakaś skrzynia itd. Było też zbiorowe zdjęcie jego rówieśników.
– Mają podobne stroje ale różne kolory koszul – zauważyłem.
– Tak, w zależności od materiału w jakim się pracuje. Ten jest specjalistą w kamieniu a ten w metalu – pokazywał palcem.
– Wszyscy oni podróżują tak jak ty?
– Tak. Ta tradycja nazywa się Walz i pochodzi rzeczywiście ze średniowiecza.
– Masz z nimi kontakt?
– Z niektórymi.
– Jak to wygląda? Kończycie szkoły i niektórzy z was wyruszają w świat, żeby uczyć się i pracować?
– To jakby organizacja. Wyruszamy z jednym euro w kieszeni i musimy przeżyć trzy lata z pracy swoich rąk. Wracamy bogatsi o doświadczenia. Ja zarobiłem dość pieniędzy w Niemczech na bilet do Australii i teraz kontynuuję podróż przez Azję. Uczę się nowych rodzajów pracy, poznaję inne materiały, narzędzia.
– A ten strój?
– To także tradycja. Nie możemy ubierać się w nic innego podczas podróży.
– To chyba kłopotliwe.
– Czasami. Muszę sam reperować odzież, kiedy ulegnie zniszczeniu.
– Kiedy wracasz do Niemiec? Czy w ogóle wracasz?
Roześmiał się.
– Pozostało mi pół roku do powrotu do domu.
– I jak się czujesz?
– Świetnie!
– Co będziesz robił w kraju?
– Znajdę pracę i chyba się ustatkuję.
– Po takim doświadczeniu? Możesz mieć z tym problem.
– Wiem – roześmiał się. – Ci co powrócili z takich eskapad rzeczywiście nie zawsze radzą sobie w tak zwanym normalnym świecie. Wielu wraca do tego sposobu na życie. Ale już na własną rękę. Walz oficjalnie jest tylko dla ludzi, którzy kończą szkoły rzemieślnicze i są przed trzydziestką.
Wokół panował gwar. Zjedliśmy i Benjamin spojrzał na zegarek.
– Muszę jeszcze pójść do supermarketu – powiedział.
– A ja chcę odwiedzić Muzeum Tuol Sleng.
– Ciężkie klimaty. Byłem tam wczoraj. Spotkajmy się jeszcze, może o piątej?
– OK. Gdzie?
– Mieszkam w salonie masażu, w którym pracują niewidomi. Naprawiłem im kilka rzeczy i pozwolili mi za darmo pozostać tam przez parę dni. Poza tym mam darmowe masaże!
– Pokaż mi to miejsce to cię tam znajdę – wyjąłem plan miasta z plecaka.
Benjamin chwilę szukał odpowiedniej ulicy i zaznaczył mi miejsce długopisem. Wydawało się niezbyt oddalone od mojego hotelu.


Link, na którym znalazłem prezentowane zdjęcie:

Więcej na temat tych korporacji i ich  miejsca we współczesnej Europie na stronie: