Wstałem wypoczęty i zregenerowany. W autobusie
prócz „lokalsów” byli pasażerowie z Afryki, Pakistanu, Indii i Sri Lanki a
także dwie Francuzki – matka z córką oraz młody Niemiec. Kiedy wjeżdżaliśmy do
jednego z miast, zobaczyłem w różnych miejscach duże grupy najemnych
pracowników z Pakistanu, czekających z narzędziami na transport do pracy. Choć
polityka „omanizacji” ograniczała przypływ siły roboczej z zewnątrz i
oficjalnie liczba ta nie przekraczała 30 procent, byli oni zauważalni wszędzie.
W połowie drogi odprawy odbywały się w paru punktach odległych od siebie kilka
kilometrów. Bardzo szczegółowo sprawdzono chłopaka ze Sri Lanki oraz dwóch
Murzynów. O 11.15 byliśmy na terenie Emiratów. Wokół wciąż rozciągały się pustynne wzgórza.

Wysiadłem na ostatnim postoju w Dubaju,
owinąłem głowę chroniąc się przed słońcem, zarzuciłem plecak i ruszyłem w
kierunku zaznaczonego na planie miasta dworca Deira, skąd miały odjeżdżać
autobusy na lotnisko. Liczyłem, że znajdę tam przechowalnię bagażu i do późnego
wieczora będę mógł swobodnie obejrzeć kilka miejsc w mieście. Szedłem w cieniu
szerokim chodnikiem Al Rigga Road, czasem wychodząc na palące słońce, kiedy
natrafiałem na przerwę między wysokimi budynkami. Powodowało to momentalnie
większe zmęczenie i dyskomfort. Na skrzyżowaniu z Omar Bin Al Khattab
wypatrywałem stanowisk autobusowych. Miejsce się zgadzało: po przeciwnej
stronie znajdował się Panorama Hotel Deira, lecz autobusów nie dostrzegłem. Zjadłem
w hinduskiej restauracji zastanawiając się co zrobić. Osoby które pytałem o
dworzec wyrażały zdziwienie. Okazało się, że plan miasta w moim przewodniku był nieaktualny: dworzec
zlikwidowano, rozbudowując w tym miejscu linię metra, z atrakcyjnym, obłym,
kontrastującym z wieżowcami w tle wejściem. Ledwo przekroczyłem jego szklane
drzwi wejściowe poczułem ulgę. W klimatyzowanym pomieszczeniu stało kilka osób
również chroniąc się przed beznadziejnym upałem. Niektórzy zjeżdżali schodami w
dół na perony, ale ruch o tej porze dnia był znikomy. Spytałem w okienku o
możliwość pozostawienia plecaka w jakiejś przechowalni. Nic takiego nie było.
Postanowiłem dojechać do lotniska metrem i tam przechować bagaż.

Doładowałem
swoją szarą kartę komunikacyjną kupioną, gdy wybierałem się z Dubaju do Abu
Dhabi po przyjeździe. Okazało się, że dubajskie metro ma tylko dwie, ale za to
długie, dwukrotnie przecinające się linie: czerwoną i zieloną. Pociąg częściowo
jechał pod ziemią, częściowo na powierzchni, pozwalając zobaczyć, jak rośnie
miasto, w którym według przewodnika – nieco już nieaktualnego – pracowała ¼
wszystkich dźwigów świata. Pasażerowie stanowili mieszankę ludzkich ras, która
w czasie największych upałów unikała wychodzenia na powierzchnię. Przypomniało
mi się chińskie miasto Nanjing zimą 2008 roku, z rozbudowanymi podziemnymi
korytarzami, do którego schodziło się dość dyskretnymi wejściami, pełne
butików, sklepików i małych restauracyjek, okupowanych przez młodzież podczas
gdy ubodzy, starzy i uśmiechnięci Chińczycy woleli spotkania w parku, tańcząc
do charczącego magnetofonu i grając w przeróżne gry planszowe.
Za pozostawienie plecaka w przechowalni
zapłaciłem 20 dirahm i wróciłem metrem do centrum. Obszedłem kawałek
południowego nadbrzeża przy Zatoce Dubaju, gdzie na mapie jako atrakcje zaznaczono
między innymi tekstylny bazar, wielki meczet i dwie świątynie hinduistyczne.
Idąc wąskim przejściem bazarowym co chwila wołano do mnie proponując kupno
czerwonej chusty. Wyciągałem rąbek z torby z lekkim uśmiechem sugerującym
przewagę.
– Już mam!
– Ile zapłaciłeś?
– Nie pamiętam. Kupiłem w Jordanii kilka lat
temu.
– Byłeś w Jordanii?
Na odchodne kiwałem głową z poczuciem
wyższości.



Jeżeli ktoś odwiedzał świątynie w Indiach,
niekoniecznie te największe i starożytne jak w Madurai, nawet małe, wiejskie,
pełne kolorowych bóstw, adorowanych z zapałem, zapachów kadzideł, dźwięków
dzwoneczków i mantr, świątynie Kriszny i Sikh Gurdwaran w Dubaju nie zachwycą.
Są o wiele czystsze niż te na Subkontynencie, ale hinduistyczne świątynie na
przykład w Malezji również są czyste. Tam jednak obfitość wszelka działa na
zmysły i wprawia w zawrót głowy lub czyni miejsca magicznymi. W dubajskich tego
nie odczułem. Po przejściu wąską uliczką, gdzie w małych sklepikach sprzedawano
dewocjonalia, strażnik nakazywał zdjąć obuwie i pozostawić na jednej z
drewnianych półeczek i wskazywał wąskie schody prowadzące na górę. Tam kobiety
i mężczyźni w różnym wieku oddawali cześć swoim bogom w niedużym pomieszczeniu.
Odczuwało się, że ta świątynia nie jest we właściwym miejscu a Hindusi poza
swoim krajem tu nie osiedli na stałe. Byli przejazdem, żeby zarobić na życie,
wrócić do swoich domów i rodzin w Indiach. Nie mieli zresztą innej możliwości,
bo rząd Dubaju nie pozwalał emigrantom na przyjęcie obywatelstwa nawet, gdyby
przebywali i pracowali w tym kraju kilkadziesiąt lat.
Pojechałem metrem na południe wzdłuż Zatoki
Perskiej, która oddalona była około 20 kilometrów. Tam znajdowały się niezwykłe
sztuczne wyspy: The World Islands o kształcie kontynentów oraz Palm Jumeirah ze
słynnym hotelem w kształcie żagla. Ja jednak chciałem zobaczyć najwyższy
budynek świata w biznesowej części miasta. Jego iglica była widoczna już z
brzegów Dubai Creek. Wokół Burj Chalifa, który wystrzelił w górę ponad 820
metrów rozciągał się plac budowy, gdzie powstawały kolejne architektoniczne
olbrzymy. Nie wyszedłem na zewnątrz; oglądałem wieżowiec i teren wokół, idąc
długą przeszkloną rampą w kierunku wielkiego centrum handlowego, w tłumie ludzi
ze wszystkich stron świata. Spóźniłem się, słońce szybko zachodziło za Zatoką
Perską. Chciałem jeszcze sfotografować nierealne, stłoczone wieżowce w innej
części Dubaju, wyglądające jak makieta z filmu science fiction, ale nie były
one oświetlone jak na przykład Petronas Twin Towers w Kuala Lumpur, skrzące się
milionami światełek. W pochmurne, deszczowe noce wydawało się, że światło leje
się z nieba na te bliźniacze wieże.



Do odlotu samolotu miałem jeszcze dużo czasu,
więc jeździłem metrem od końca do końca czerwonej linii, obserwując ludzi:
zmęczonych Hindusów i Pakistańczyków z małymi pakunkami, zachodnich biznesmenów
czytających gazety, młodzież o różnych kolorach skóry, zajętą swoimi
smarfonami, ze słuchawkami w uszach. Od jednego końca stacji do drugiego
jechało się godzinę. W końcu wróciłem na lotnisko.
Siedziałem w fotelu robiąc mały bilans
podróży. Kolejny raz przekonałem się o gościnności muzułmanów. Pan Abud Said z
Haimy po dwóch dniach znajomości traktował mnie jak członka rodziny. Tego
samego doświadczałem osiem lat wcześniej w pustynnej oazie Teizent w Mauretanii,
potem w pakistańskim Multan, u Beduinów żyjących w Safawi we wschodniej
Jordanii, w Syrii i u rdzennych Malajów. Żadna propaganda nie wmówi mi, że ci
ludzie są a priori wrogo nastawieni
do Zachodu. W tych podstawowych warstwach stosunków międzyludzkich istnieje
naturalna potrzeba pomocy, ciekawość innego. Ludziom na wyższych szczeblach
władzy najbardziej zależy na utrzymywaniu ciągłego napięcia, bo to konstytuuje
ich jako obrońców wartości i kultury. Prości ludzie dogadają się ze sobą nawet
nie znając innego języka poza swoim rodzimym. O ile nie zostali już skutecznie
zmanipulowani chorymi ideologiami i nacjonalizmami. Rozkładając po ciemku swój
namiot w parku w Omanie, wśród grupek miejscowej młodzieży wyobraziłem sobie co
by było, gdyby w takich okolicznościach jakiś Arab pojawił się w sobotni
wieczór w takim miejscu w którymkolwiek mieście w Polsce. Kiedy jestem pytany
po powrocie czy się nie bałem odpowiadam zawsze to samo: bardziej obawiam się
nieraz przejść ulicą własnego miasta po zmroku.
Moim głównym celem były warsztaty z dziećmi.
Nie przygotowałem się do tego właściwie, nie próbowałem skontaktować z
jakąkolwiek oficjalną stroną omańską związaną z edukacją i dlatego tylko dzięki
pomocy pana Abud Saida zdobyłem materiały rysunkowe. Tam również istnieje
biurokracja…
Podróż była krótka, za krótka. Zbyt mało czasu
spędziłem w Haima, nie poznałem wystarczająco dużo miejsc, w ogóle nie byłem na
wybrzeżu Omanu, w górach pozostałem niecałe dwa dni. Chciałbym wrócić do tego
kraju, na pewno nie o takiej porze roku, być może z rodziną, wynajmując
samochód, bo Oman jest bardzo przyjazny.