wtorek, 7 października 2014

W drodze do Haimy - Emiraty i Oman - dzień 5

Dzień 5


Budziłem się co chwila, przewracając z boku na bok. Piasek przyklejał się do spoconego ciała, przez co odczuwałem duży dyskomfort. Śniło mi się, że leżę w basenie w Water World… Dwukrotnie przechodzili ścieżką rozmawiający głośno ludzie, świecąc sobie latarkami, ale byłem dobrze ukryty. W końcu, w świetle księżyca, o 5.00 rano wstałem i poszedłem znaleźć odpowiedni kamień by owinąć go, zostawiając kolejny „Szkic w podróży”. Szedłem dość długo na północny zachód w stronę góry, w pobliże granicy aż zaczęło dnieć i znalazłem odpowiednie miejsce. Na owinięcie białego kawałka skały średnicy około 40 centymetrów zużyłem dwa motki zielonej wełny. Górę stopniowo zaczynało oświetlać słońce, zdawała się płonąć. Wróciłem spakować namiot i kiedy słońce już oświetliło całą pustynię, wróciłem do kamienia by go sfotografować.

Z upływem czasu na niebie pojawiło się trochę małych chmurek, dających wytchnienie od słońca. Wróciłem w okolice meczetu i w czystej toalecie wziąłem prowizoryczną kąpiel, wylewając na siebie kolejne plastikowe dzbanki z wodą, robiąc przy okazji małe pranie. Co za ulga!
Długo czekałem przy drodze, podnosząc kciuk na każdy samochód nadjeżdżający od strony granicy. Było to bardzo dobre miejsce na łapanie okazji: mogłem chronić się w cieniu meczetu, widzieć doskonale ostatni punkt graniczny, przy którym zatrzymywały się samochody i spokojnie dojść do ulicy, kiedy nadjeżdżały. Poza tym w sklepie honorowano dirahmy.


Po ponad godzinie czekania zagadnąłem mężczyznę, który podjechał pod sklep i zgodził się podwieźć mnie do Ibri. Jechał jak szalony, przyśpieszając na widok radarów i spoglądając, czy na mojej twarzy rysuje się wystarczający zachwyt nad tą brawurą. Przez większość drogi rozmawiał przez dwie komórki naraz: z jakąś wrzeszczącą po drugiej stronie kobietą oraz mężczyzną, chyba swoim szefem. On sam też krzyczał do telefonu i ta podróż zrobiła się męcząca. W Ibri zostawił mnie przy banku HSBC, gdzie z bankomatu wypłaciłem 50 omańskich riali, będących równowartością ponad 400 złotych. Od razu też rozmieniłem w środku jeden z banknotów, by nie mieć problemów z płaceniem. Taksówką za 1 riala dojechałem do miejsca, skąd miały jechać autobusy do Haima – mojego głównego celu tej podróży. W małej agencji transportowej, gdzie na podłodze walały się opisane pakunki czekające na wysyłkę młody Arab za biurkiem, z telefonem przy uchu i nad wielką księgą oznajmił, że najbliższy autobus pojedzie w tym kierunku o 19.00. Było południe i nie miałem zamiaru czekać tylu godzin a łazikowanie w taki upał po mieście, które nie wydawało się zbyt interesujące było bez sensu. Zjadłem w restauracji, kupiłem kolejne butelki wody i podszedłem do drogi, chroniąc się w cieniu drzewa. Pod inną palmą kilku Pakistańczyków wypalało papierosy, nie zwracając na mnie większej uwagi. Po dość krótkim czasie zatrzymał się przy mnie młody chłopak o imieniu Asam. Omańczyk nie jechał na południe tylko do miasta Bahla, skąd do Nizwy, przez którą miało przejeżdżać więcej autobusów na trasie Muscat - Salalah, miałem niecałe 50 kilometrów.
            Bahla okazała się mieć bardzo ciekawy, duży fort, który obejrzałem z samochodu. Chłopak studiujący inżynierię w Ibri zaprosił mnie do swojego domu na lunch. Zgodziłem się z ochotą. Minęliśmy fort, jadąc jeszcze kilka kilometrów dalej a wokół sterczały poszarpane szczyty brunatnych wzgórz. Na pustkowiach budowano kolejne domy, zdawało się że bez jakiegoś ogólnego założenia urbanistycznego. Podjechaliśmy pod budynek nie wyróżniający się od innych w okolicy; parterowy, z dużą ilością załamań i narożników, gdzie pod zadaszonym parkingiem stał minibus. Zdjęliśmy buty przed drzwiami i Asam wprowadził mnie do pokoju. Na mój widok dwóch młodszych braci czmychnęło i po jakimś czasie wrócili z ojcem oraz kolejnym z braci. 


Uścisnęliśmy sobie dłonie i przedstawiłem się, ojciec siadł na dywanie pod drzwiami, nad którymi wisiał jedyny obrazek w tym pokoju. Mnie wygodnie było na długiej kanapie zajmującej trzy ściany pomieszczenia. Asam wyjaśnił, że na zdjęciu jest jego ojciec, który w wieku 14 lat służył w wojsku, ale zrezygnował ze służby kilkanaście lat później i teraz jest kierowcą autobusu. Brodaty mężczyzna nie znał angielskiego i rozmowę tłumaczył Asam, który był jednym z siedmiorga dzieci, co było statystyczną normą w Omanie. Jak się dowiedziałem, były też rodziny mające po kilkanaście a nawet ponad dwadzieścioro dzieci. Asam miał trzech braci i trzy siostry, on był najstarszy. Jedną z dziewczynek zobaczyłem raz przez niedomknięte drzwi, ale zaraz uciekła. Obserwowałem, jak zdyscyplinowani są młodsi bracia. Wystarczyła krótka komenda wydana przez niego lub ojca, by któryś z chłopców biegł domknąć drzwi lub znikał za drzwiami przynosząc wodę, daktyle a potem z wielką ostrożnością miskę z owocami. Na widok jabłek pociekła mi ślinka… Były też gruszki oraz granaty. Drugi z braci rozkrajał owoce i wszyscy z uwagą przyglądali się jak je pochłaniam, podsuwając kolejne kawałki. Potem chłopcy przynieśli herbatę.
            Siedziało się bardzo miło, ale chciałem ruszać już dalej, nie wiedząc, jak dotrę do Nizwy a stamtąd do Haimy. Wszyscy wstaliśmy, ojciec zaproponował, że mogę jeszcze wziąć prysznic. Ograniczyłem się do umycia twarzy oraz rąk i pożegnaliśmy się serdecznie. Asam odwiózł mnie w okolice fortu i wymieniliśmy się adresami mailowymi. Napisał też na kartce swój numer telefonu: gdybym miał jakiekolwiek problemy miałem dać znać, zapewniał że przyjedzie i mi pomoże. Odjechał a ja zostawiłem plecak przy hinduskiej restauracji. Ruch na drodze i ulicach bardzo nikły. Podszedłem do fortu a nieco dalej zobaczyłem ruiny domostw zbudowane z ziemi, mułu i drewna. Była to cała dzielnica, gdzie w kilku miejscach na nowo zamieszkali ludzie, odbudowując budynki. Wyglądało, jakby ulewne deszcze zniszczyły to stare miasto. Spacerowałem wąskimi uliczkami, zaglądając w różne zakamarki. Resztki detali nad architektonicznych oraz stare drewniane drzwi, które gdzieniegdzie pozostały dawały wyobrażenie, że to miejsce musiało być kiedyś bardzo urokliwe. Zajrzałem do przewodnika: okazało się, że Bahla, niegdyś centrum ceramiczne, była jednym z najbardziej obwarowanych miast Omanu, zaś fort do 2004 roku znajdował się na liście Dziedzictwa Zagrożonego UNESCO, potem go odrestaurowano. Ruiny wokół pamiętały podobno jeszcze przedislamskie czasy.


Wróciłem po plecak i próbowałem łapać okazję w stronę Nizwy, ale ruch na drodze był bardzo mały. Zagadnął mnie taksówkarz z typowego, biało – pomarańczowego pojazdu, proponując kurs za 4 riale. Drogo. Chwilę potem podszedł inny mężczyzna, oferując zawiezienie mnie za połowę tej ceny. Zgodziłem się, bo wyglądało, że na autobus nie ma co liczyć. Po drodze zabraliśmy jeszcze dwie osoby, które zapłaciły grosze. Wysiadłem przy forcie w Nizwie i mężczyzna wskazał na pobliski przystanek. Nie wydawało mi się, by z takiego miejsca miały odjeżdżać dalekobieżne autobusy, ale na tablicy widniała nazwa „Haima” oraz podane nocne godziny odjazdu. W tak dużym mieście musiał być porządniejszy terminal. Obszedłem pobliski, pustoszejący już suk, gdzie sprzedawano różnej wielkości dzbany a wewnątrz warzywa i owoce. Kupiłem banany i daktyle. Miasto wydawało się dość atrakcyjne turystycznie i na bazarze dostrzegłem dwie dziewczyny z zachodu. W innym miejscu grupa omańczyków obserwowała w milczeniu Hindusa oprawiającego wielką rybę.



Zagadnąłem kogoś o dworzec autobusowy i wskazano mi kierunek mówiąc:
            – Firq.
Chodziło o dzielnicę Nizwy a może raczej pobliskie miasto, oddalone kilka kilometrów. Złapałem taksówkę i powiedziałem, że chcę dotrzeć do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy na południe, do Haimy. Kierowca podjechał ze mną na niewielki parking, gdzie stał autobus i zapłaciłem za kurs jedynie 200 baisa czyli niecałe 2 złote. Wysiadł ze mną i podeszliśmy do pojazdu. Wnętrze pełne było pakunków na których siedział mężczyzna  liczący w skupieniu coś na kartce. Zamienili z taksówkarzem kilka słów.
            – Autobus do Haimy pojedzie o dziewiątej – przetłumaczył taksówkarz.
            – Dopiero? To za cztery godziny!
            Mężczyzna widząc moją zatroskaną minę i zmęczenie kiwnął bym wsiadł i pojechaliśmy w inne miejsce, pod rząd budynków ze sklepami, restauracyjkami i biurami, gdzie jedno z piętrowych pomieszczeń zajmowała agencja transportowa. Tam także pełno było pakunków starannie opisanych i owiniętych taśmami. Miałem szczęście; o 17.30 odjeżdżał z tego miejsca inny autobus jadący z Muscat a bilet kosztował jedyne 4 riale. Podziękowałem taksówkarzowi, który nie chciał już za kolejne podwiezienie ani grosza zadowolony, że mógł mi pomóc. 
Powoli zapadał zmrok. W oddali, za ruchliwą ulicą zobaczyłem skałę o dziwnym kształcie, która na zachmurzonym niebie wyglądała bardzo dramatycznie. Po drugiej stronie, za innymi wzgórzami zachodzące słońce rozświetlało chmury.


Autobus przyjechał z prawie półgodzinnym opóźnieniem i był w 1/3 wypełniony pasażerami. Okna w nim zasłonięto, nad siedzeniami jarzyły się tylko małe, niebieskie światełka. Próbowałem się przespać, czując zmęczenie po dwóch nocach spędzonych na zbyt gorącym piasku pod namiotem. Jazda była monotonna i spokojna. Po 21.00 zapalono wewnątrz światła i do pojazdu wszedł żołnierz, sprawdzając dokładnie dokumenty podróżnych i przyglądając się rozespanym twarzom. Najdłużej zatrzymał się przy pewnej kobiecie siedzącej z przodu. Po nim wsiadł po cywilnemu kolejny mężczyzna, zadając jej dużo pytań. Ta odpowiadała cicho. Na zewnątrz migały koguty na radiowozach. Zauważyłem, że sprawdzany jest każdy pojazd jadący na południe. Wojsko zajrzało też do bagażnika i poproszono kilka osób, by pokazały zawartość swoich pakunków. Wcześniej mówiono mi, że kontrole te związane były z ochroną Omanu przed Al Kaidą, przenikającą do tego kraju z Jemenu. W oddali dostrzegłem też rzędy świateł biegnące równo gdzieś na południowy wschód. Mogła to być już droga numer 37 do wybrzeża Morza Arabskiego a jeśli tak, dojeżdżałem do Haimy. Rzeczywiście, po kilku minutach zatrzymaliśmy się przy rzędzie budynków.
            Planując podróż do centrum Omanu, czytałem o Haimie jako niewielkiej osadzie, w której żyje plemię Harasis. To oni byli celem tej podróży. Haima miała być osadą, z jedną szkołą, stacją benzynową, dalej, na pustyni miały znajdować się proste zabudowania Beduinów, hodujących kozy i wielbłądy. Materiał, który znalazłem w internecie napisano jednak kilkanaście lat temu i wyglądało na to, że władze Omanu postawiły na szybki rozwój miasta, leżącego na skrzyżowaniu ważnych szlaków komunikacyjnych.

     
Zarzuciłem plecak na grzbiet i ruszyłem w stronę meczetu. Za nim, przy stacji benzynowej znajdowała się mała restauracyjka z kilkoma stolikami na zewnątrz. Zagadnąłem kogoś o szkołę, wskazano mi stolik, przy którym siedziało trzech starszych mężczyzn. Byli Egipcjanami, lekarzami pracującymi w miejscowym szpitalu, płynnie mówiącymi po angielsku. Podstawiono dla mnie krzesło i zaproponowano coś do jedzenia oraz picia. Poprosiłem tylko o wodę. Opowiedziałem im, że przyjechałem z Polski specjalnie do Haimy, by poznać Harasis i przeprowadzić krótkie warsztaty plastyczne z dziećmi z miejscowej szkoły, będące częścią moich badań naukowych. Mówiłem o pobycie w Papui, gdzie w jednej ze szkół także pracowałem z dziećmi. Słuchali uważnie. Zagadnęli młodego Araba siedzącego przy pobliskim stoliku, ten gdzieś zadzwonił i po kilkunastu minutach pojawił się inny młody Omańczyk z nienagannie podgoloną brodą, w śnieżnobiałym diszdaszu i turbanem na głowie. Jakoś nie mogłem z nim złapać kontaktu. Słabo znał angielski i lekarze tłumaczyli mu kim jestem i po co przyjechałem. Facet okazał się pracownikiem administracyjnym jednej ze szkół podstawowych. Pytał o jakieś papiery, referencje, tłumaczyłem, że przed przyjazdem próbowałem skontaktować się z kimś z Haimy poprzez facebooka, ale żadna z osób które znalazłem w sieci nie odpisała mi. Pojechał do szkoły zorientować się, czy udałoby się zorganizować dla mnie jakiś pokój gościnny lecz wrócił pół godziny później ze złymi wiadomościami: musiałem radzić sobie sam. Lekarze próbowali mu coś tłumaczyć, ale on nie przejawiał żadnych oznak chęci pomocy.
            – Możesz rozbić namiot w parku. To bezpieczne miejsce – zapewniał jeden z lekarzy – jest tam też toaleta. Zaprosiłbym cię do swojego domu ale żona…
            – Park to dobre miejsce! – ucieszyłem się.
            Chwilę później zawieźli mnie tam, wcześniej obwożąc po kilku ulicach pokazując, gdzie znajduje się urząd edukacyjny, do którego miałem rano udać się po niezbędne dokumenty pozwalające mi na pracę z dziećmi, obok był szpital w którym pracowali i gdzie mogłem znaleźć ich nazajutrz, gdybym miał jakiekolwiek problemy, w końcu podwożąc do parku. Uważali, że skoro przyjechałem zainteresowany kulturą miejscowych Beduinów, z pewnością otrzymam pozwolenie na pracę w szkole. Szkoły były oczywiście dwie, osobno dla chłopców i dziewcząt.
Teren znajdujący się przy samej drodze z obu stron był ogrodzony, wewnątrz, na trawnikach w kilku miejscach siedziały grupki młodych Omańczyków. Nie zwracali uwagi, kiedy szliśmy w stronę jednej z dwóch betonowych altan na planie ośmiokąta, wewnątrz której mogłem rozłożyć namiot. Początkowo myślałem o trawie, ale altana w końcu wydała się lepsza, bo nie byłem tak widoczny.
            Pożegnaliśmy się i odeszli a ja czekałem chwilę, aż grupy młodych mężczyzn opuszczą park, rozłożyłem namiot i wskoczyłem na materac, który przynajmniej nie nagrzał się od podłoża jak na pustyni. W dodatku wiało przyjemnie. Jedynym mankamentem były przejeżdżające ciężarówki. Włożyłem stopery do uszu i udało mi się zasnąć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz