Budziłem
się co chwila, przewracając z boku na bok. Piasek przyklejał się do spoconego
ciała, przez co odczuwałem duży dyskomfort. Śniło mi się, że leżę w basenie w
Water World… Dwukrotnie przechodzili ścieżką rozmawiający głośno ludzie,
świecąc sobie latarkami, ale byłem dobrze ukryty. W końcu, w świetle księżyca,
o 5.00 rano wstałem i poszedłem znaleźć odpowiedni kamień by owinąć go,
zostawiając kolejny „Szkic w podróży”. Szedłem dość długo na północny zachód w
stronę góry, w pobliże granicy aż zaczęło dnieć i znalazłem odpowiednie
miejsce. Na owinięcie białego kawałka skały średnicy około 40 centymetrów
zużyłem dwa motki zielonej wełny. Górę stopniowo zaczynało oświetlać słońce,
zdawała się płonąć. Wróciłem spakować namiot i kiedy słońce już oświetliło całą
pustynię, wróciłem do kamienia by go sfotografować.
Z
upływem czasu na niebie pojawiło się trochę małych chmurek, dających
wytchnienie od słońca. Wróciłem w okolice meczetu i w czystej toalecie wziąłem
prowizoryczną kąpiel, wylewając na siebie kolejne plastikowe dzbanki z wodą,
robiąc przy okazji małe pranie. Co za ulga!
Długo
czekałem przy drodze, podnosząc kciuk na każdy samochód nadjeżdżający od strony
granicy. Było to bardzo dobre miejsce na łapanie okazji: mogłem chronić się w
cieniu meczetu, widzieć doskonale ostatni punkt graniczny, przy którym
zatrzymywały się samochody i spokojnie dojść do ulicy, kiedy nadjeżdżały. Poza
tym w sklepie honorowano dirahmy.
Po ponad godzinie czekania zagadnąłem mężczyznę, który podjechał pod sklep i zgodził się podwieźć mnie do Ibri. Jechał jak szalony, przyśpieszając na widok radarów i spoglądając, czy na mojej twarzy rysuje się wystarczający zachwyt nad tą brawurą. Przez większość drogi rozmawiał przez dwie komórki naraz: z jakąś wrzeszczącą po drugiej stronie kobietą oraz mężczyzną, chyba swoim szefem. On sam też krzyczał do telefonu i ta podróż zrobiła się męcząca. W Ibri zostawił mnie przy banku HSBC, gdzie z bankomatu wypłaciłem 50 omańskich riali, będących równowartością ponad 400 złotych. Od razu też rozmieniłem w środku jeden z banknotów, by nie mieć problemów z płaceniem. Taksówką za 1 riala dojechałem do miejsca, skąd miały jechać autobusy do Haima – mojego głównego celu tej podróży. W małej agencji transportowej, gdzie na podłodze walały się opisane pakunki czekające na wysyłkę młody Arab za biurkiem, z telefonem przy uchu i nad wielką księgą oznajmił, że najbliższy autobus pojedzie w tym kierunku o 19.00. Było południe i nie miałem zamiaru czekać tylu godzin a łazikowanie w taki upał po mieście, które nie wydawało się zbyt interesujące było bez sensu. Zjadłem w restauracji, kupiłem kolejne butelki wody i podszedłem do drogi, chroniąc się w cieniu drzewa. Pod inną palmą kilku Pakistańczyków wypalało papierosy, nie zwracając na mnie większej uwagi. Po dość krótkim czasie zatrzymał się przy mnie młody chłopak o imieniu Asam. Omańczyk nie jechał na południe tylko do miasta Bahla, skąd do Nizwy, przez którą miało przejeżdżać więcej autobusów na trasie Muscat - Salalah, miałem niecałe 50 kilometrów.
Bahla
okazała się mieć bardzo ciekawy, duży fort, który obejrzałem z samochodu.
Chłopak studiujący inżynierię w Ibri zaprosił mnie do swojego domu na lunch.
Zgodziłem się z ochotą. Minęliśmy fort, jadąc jeszcze kilka kilometrów dalej a
wokół sterczały poszarpane szczyty brunatnych wzgórz. Na pustkowiach budowano
kolejne domy, zdawało się że bez jakiegoś ogólnego założenia urbanistycznego.
Podjechaliśmy pod budynek nie wyróżniający się od innych w okolicy; parterowy,
z dużą ilością załamań i narożników, gdzie pod zadaszonym parkingiem stał
minibus. Zdjęliśmy buty przed drzwiami i Asam wprowadził mnie do pokoju. Na mój
widok dwóch młodszych braci czmychnęło i po jakimś czasie wrócili z ojcem oraz
kolejnym z braci.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i przedstawiłem się, ojciec siadł na dywanie pod drzwiami, nad którymi wisiał jedyny obrazek w tym pokoju. Mnie wygodnie było na długiej kanapie zajmującej trzy ściany pomieszczenia. Asam wyjaśnił, że na zdjęciu jest jego ojciec, który w wieku 14 lat służył w wojsku, ale zrezygnował ze służby kilkanaście lat później i teraz jest kierowcą autobusu. Brodaty mężczyzna nie znał angielskiego i rozmowę tłumaczył Asam, który był jednym z siedmiorga dzieci, co było statystyczną normą w Omanie. Jak się dowiedziałem, były też rodziny mające po kilkanaście a nawet ponad dwadzieścioro dzieci. Asam miał trzech braci i trzy siostry, on był najstarszy. Jedną z dziewczynek zobaczyłem raz przez niedomknięte drzwi, ale zaraz uciekła. Obserwowałem, jak zdyscyplinowani są młodsi bracia. Wystarczyła krótka komenda wydana przez niego lub ojca, by któryś z chłopców biegł domknąć drzwi lub znikał za drzwiami przynosząc wodę, daktyle a potem z wielką ostrożnością miskę z owocami. Na widok jabłek pociekła mi ślinka… Były też gruszki oraz granaty. Drugi z braci rozkrajał owoce i wszyscy z uwagą przyglądali się jak je pochłaniam, podsuwając kolejne kawałki. Potem chłopcy przynieśli herbatę.
Siedziało
się bardzo miło, ale chciałem ruszać już dalej, nie wiedząc, jak dotrę do Nizwy
a stamtąd do Haimy. Wszyscy wstaliśmy, ojciec zaproponował, że mogę jeszcze
wziąć prysznic. Ograniczyłem się do umycia twarzy oraz rąk i pożegnaliśmy się
serdecznie. Asam odwiózł mnie w okolice fortu i wymieniliśmy się adresami
mailowymi. Napisał też na kartce swój numer telefonu: gdybym miał jakiekolwiek
problemy miałem dać znać, zapewniał że przyjedzie i mi pomoże. Odjechał a ja
zostawiłem plecak przy hinduskiej restauracji. Ruch na drodze i ulicach bardzo
nikły. Podszedłem do fortu a nieco dalej zobaczyłem ruiny domostw zbudowane z
ziemi, mułu i drewna. Była to cała dzielnica, gdzie w kilku miejscach na nowo
zamieszkali ludzie, odbudowując budynki. Wyglądało, jakby ulewne deszcze
zniszczyły to stare miasto. Spacerowałem wąskimi uliczkami, zaglądając w różne
zakamarki. Resztki detali nad architektonicznych oraz stare drewniane drzwi,
które gdzieniegdzie pozostały dawały wyobrażenie, że to miejsce musiało być
kiedyś bardzo urokliwe. Zajrzałem do przewodnika: okazało się, że Bahla,
niegdyś centrum ceramiczne, była jednym z najbardziej obwarowanych miast Omanu,
zaś fort do 2004 roku znajdował się na liście Dziedzictwa Zagrożonego UNESCO,
potem go odrestaurowano. Ruiny wokół pamiętały podobno jeszcze przedislamskie
czasy.
Wróciłem
po plecak i próbowałem łapać okazję w stronę Nizwy, ale ruch na drodze był
bardzo mały. Zagadnął mnie taksówkarz z typowego, biało – pomarańczowego
pojazdu, proponując kurs za 4 riale. Drogo. Chwilę potem podszedł inny
mężczyzna, oferując zawiezienie mnie za połowę tej ceny. Zgodziłem się, bo wyglądało,
że na autobus nie ma co liczyć. Po drodze zabraliśmy jeszcze dwie osoby, które
zapłaciły grosze. Wysiadłem przy forcie w Nizwie i mężczyzna wskazał na
pobliski przystanek. Nie wydawało mi się, by z takiego miejsca miały odjeżdżać
dalekobieżne autobusy, ale na tablicy widniała nazwa „Haima” oraz podane nocne
godziny odjazdu. W tak dużym mieście musiał być porządniejszy terminal.
Obszedłem pobliski, pustoszejący już suk, gdzie sprzedawano różnej wielkości
dzbany a wewnątrz warzywa i owoce. Kupiłem banany i daktyle. Miasto wydawało
się dość atrakcyjne turystycznie i na bazarze dostrzegłem dwie dziewczyny z
zachodu. W innym miejscu grupa omańczyków obserwowała w milczeniu Hindusa
oprawiającego wielką rybę.
Zagadnąłem
kogoś o dworzec autobusowy i wskazano mi kierunek mówiąc:
–
Firq.
Chodziło o dzielnicę Nizwy a może
raczej pobliskie miasto, oddalone kilka kilometrów. Złapałem taksówkę i
powiedziałem, że chcę dotrzeć do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy na południe,
do Haimy. Kierowca podjechał ze mną na niewielki parking, gdzie stał autobus i
zapłaciłem za kurs jedynie 200 baisa czyli niecałe 2 złote. Wysiadł ze mną i
podeszliśmy do pojazdu. Wnętrze pełne było pakunków na których siedział
mężczyzna liczący w skupieniu coś na kartce. Zamienili z taksówkarzem
kilka słów.
–
Autobus do Haimy pojedzie o dziewiątej – przetłumaczył taksówkarz.
–
Dopiero? To za cztery godziny!
Mężczyzna
widząc moją zatroskaną minę i zmęczenie kiwnął bym wsiadł i pojechaliśmy w inne
miejsce, pod rząd budynków ze sklepami, restauracyjkami i biurami, gdzie jedno
z piętrowych pomieszczeń zajmowała agencja transportowa. Tam także pełno było
pakunków starannie opisanych i owiniętych taśmami. Miałem szczęście; o 17.30
odjeżdżał z tego miejsca inny autobus jadący z Muscat a bilet kosztował jedyne
4 riale. Podziękowałem taksówkarzowi, który nie chciał już za kolejne
podwiezienie ani grosza zadowolony, że mógł mi pomóc.
Powoli zapadał zmrok. W oddali, za
ruchliwą ulicą zobaczyłem skałę o dziwnym kształcie, która na zachmurzonym
niebie wyglądała bardzo dramatycznie. Po drugiej stronie, za innymi wzgórzami
zachodzące słońce rozświetlało chmury.
Autobus przyjechał z prawie półgodzinnym opóźnieniem i był w 1/3 wypełniony pasażerami. Okna w nim zasłonięto, nad siedzeniami jarzyły się tylko małe, niebieskie światełka. Próbowałem się przespać, czując zmęczenie po dwóch nocach spędzonych na zbyt gorącym piasku pod namiotem. Jazda była monotonna i spokojna. Po 21.00 zapalono wewnątrz światła i do pojazdu wszedł żołnierz, sprawdzając dokładnie dokumenty podróżnych i przyglądając się rozespanym twarzom. Najdłużej zatrzymał się przy pewnej kobiecie siedzącej z przodu. Po nim wsiadł po cywilnemu kolejny mężczyzna, zadając jej dużo pytań. Ta odpowiadała cicho. Na zewnątrz migały koguty na radiowozach. Zauważyłem, że sprawdzany jest każdy pojazd jadący na południe. Wojsko zajrzało też do bagażnika i poproszono kilka osób, by pokazały zawartość swoich pakunków. Wcześniej mówiono mi, że kontrole te związane były z ochroną Omanu przed Al Kaidą, przenikającą do tego kraju z Jemenu. W oddali dostrzegłem też rzędy świateł biegnące równo gdzieś na południowy wschód. Mogła to być już droga numer 37 do wybrzeża Morza Arabskiego a jeśli tak, dojeżdżałem do Haimy. Rzeczywiście, po kilku minutach zatrzymaliśmy się przy rzędzie budynków.
Planując
podróż do centrum Omanu, czytałem o Haimie jako niewielkiej osadzie, w której
żyje plemię Harasis. To oni byli celem tej podróży. Haima miała być osadą, z
jedną szkołą, stacją benzynową, dalej, na pustyni miały znajdować się proste
zabudowania Beduinów, hodujących kozy i wielbłądy. Materiał, który znalazłem w
internecie napisano jednak kilkanaście lat temu i wyglądało na to, że władze
Omanu postawiły na szybki rozwój miasta, leżącego na skrzyżowaniu ważnych
szlaków komunikacyjnych.
–
Możesz rozbić namiot w parku. To bezpieczne miejsce – zapewniał jeden z lekarzy
– jest tam też toaleta. Zaprosiłbym cię do swojego domu ale żona…
–
Park to dobre miejsce! – ucieszyłem się.
Chwilę
później zawieźli mnie tam, wcześniej obwożąc po kilku ulicach pokazując, gdzie
znajduje się urząd edukacyjny, do którego miałem rano udać się po niezbędne
dokumenty pozwalające mi na pracę z dziećmi, obok był szpital w którym
pracowali i gdzie mogłem znaleźć ich nazajutrz, gdybym miał jakiekolwiek
problemy, w końcu podwożąc do parku. Uważali, że skoro przyjechałem
zainteresowany kulturą miejscowych Beduinów, z pewnością otrzymam pozwolenie na
pracę w szkole. Szkoły były oczywiście dwie, osobno dla chłopców i dziewcząt.
Teren
znajdujący się przy samej drodze z obu stron był ogrodzony, wewnątrz, na
trawnikach w kilku miejscach siedziały grupki młodych Omańczyków. Nie zwracali
uwagi, kiedy szliśmy w stronę jednej z dwóch betonowych altan na planie
ośmiokąta, wewnątrz której mogłem rozłożyć namiot. Początkowo myślałem o
trawie, ale altana w końcu wydała się lepsza, bo nie byłem tak widoczny.
Pożegnaliśmy
się i odeszli a ja czekałem chwilę, aż grupy młodych mężczyzn opuszczą park,
rozłożyłem namiot i wskoczyłem na materac, który przynajmniej nie nagrzał się
od podłoża jak na pustyni. W dodatku wiało przyjemnie. Jedynym mankamentem były
przejeżdżające ciężarówki. Włożyłem stopery do uszu i udało mi się zasnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz