Obudziłem się o 3.00 rano. Ręce,
nogi i plecy kleiły się od potu. Poszedłem w stronę betonowego basenu,
zakładając tylko sandały. Idąc niemal nago w absolutnej ciszy po piasku między
palmami, pod rozgwieżdżonym niebem i połówką księżyca dającego wystarczającą
ilość światła odczuwałem niezwykłą, mistyczną atmosferę.
Wszedłem po schodkach i usiadłem na brzegu basenu. W idealnie gładkiej powierzchni wody odbijał się półksiężyc. Schodkami wewnętrznymi zszedłem do połowy. Woda była przyjemnie
chłodna ale lekko słonawa. Odświeżony, udało mi się jeszcze zasnąć. Obudziłem
się o 6.00, kiedy wokół robiło się już szaro. Pakowałem się, gdy w odległości
nie większej niż 10 metrów ode mnie przeszło ścieżką dwóch Pakistańczyków w
topi na głowie i salwar-kamizach. Idący z tyłu trzymał w ręce piłę. Zamarłem w
bezruchu i jakimś cudem nie zauważyli mnie. Po kilku minutach przeszedł ścieżką
kolejny mężczyzna niosący plastikowe kosze, który także mnie nie dostrzegł.
Tropik namiotu był nieco wilgotny
u góry, ale nie czekałem aż wyschnie. Zwinąłem wszystko, ubrałem się i przed
7.00 byłem znów w drodze. W „Deadline” wypiłem ćaj, umyłem się w słodkiej wodzie i przepłukałem woreczek z
daktylami wyniesionymi z plantacji.
Okazało się, że krótszą,
równoległą do wczorajszej drogą kursuje w ciągu dnia jeden autobus do Abu
Dhabi. Chciałem wysiąść wcześniej i dostać się już do granicy z Omanem, za
miastem Al-Ajn.
Zrobiłem zapasy wody w sklepie.
Początkowo próbowałem łapać autostop, ale ruch był nikły i nikt się nie
zatrzymywał. Upał jeszcze zbytnio nie dokuczał ale obserwowałem, jak złowrogo
skracał się mój cień. Wsiadłem w końcu do autobusu. Płacąc 25 dirahm za bilet
spytałem kierowcę, czy wysadzi mnie przed Abu Dhabi w Al Mafraq skąd wydawało
się, że będę miał łatwiejszą drogę do Al-Ajn. Nie jechał jednak przez tą
miejscowość i zasugerował, bym przesiadł się na dworcu autobusowym w Mussafah.
Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i restauracji Creek,
gdzie cały interes prowadzili młodzi skośnoocy mężczyźni w niebieskich
drelichach. Kilku pasażerów weszło do małego meczetu głównie jednak po to, by
opłukać się zimną wodą.
Za
szybami klimatyzowanego autobusu, zabarwionymi na niebiesko co osłabiało siłę
promieni słonecznych wciąż ten sam, piękne i złowrogie wydmy. W wielu miejscach
ciężki sprzęt walczył z piaskiem. Koparki przesypywały go poza ogrodzenie, by
nie zasypywał drogi. Wzdłuż drogi czasem sadzono drzewa palmowe, próbując
urozmaicić monotonny pejzaż i nadać mu pozory życia. Kiedy jechaliśmy z centrum
Abu Dhabi na wyspę Yas, Ekaraj opowiadał, że kiedy przyjechał tam przed kilku
laty, nie było przy drodze nic prócz piasku. Teraz na nawiezionej ziemi sadzono
tam trawniki, przystrzyżone krzewy oraz palmy o co troszczono się, budując
systemy nawadniające.
Czasami przy drodze spoglądały na
mnie z bilboardów surowe oblicza brodatych władców Emiratów, których głowy zakrywały
białe chusty podtrzymywane przez czarne sznury. W Jordanii tłumaczono mi, że
tkany sznur czyli eqal ewoluował z
bicza. Podobno moda na jego noszenie pochodziła z czasów, kiedy Arabowie
utracili wpływy i zostali wygnani z północnej Hiszpanii. Bicz – sznur
nawiązywał do broni i miał symbolicznie informować: „jeszcze wrócimy i
przegonimy niewiernych z Andaluzji”.
Krążyliśmy po różnych zaułkach na
przedmieściach, łapiąc pojedynczych pasażerów i po 13.00 dojechaliśmy do
centrum dużego Al-Ajn. Kobiety z dziewczynkami wysiadły przy okazałym szpitalu
a ja sugerując się planem miasta z przewodnika, poszedłem na południe wzdłuż
budynków ze sklepami, chroniąc się w ich cieniu. Wszedłem do restauracji
prowadzonej przez młodego Syryjczyka i Marokańczyka. Obaj ucieszyli się
słysząc, że znam ich kraje, że podróżowałem przez nie przed laty. O tej
wczesnej porze jedyne co mogłem tam zjeść to shoarma sandwich. Główne dania
obiadowe wydawano po 17.00. Spytałem o kafejkę internetową i wskazali kierunek.
Na szczęście nie było daleko. Pozwolono mi zostawić w kącie duży plecak i
poszedłem dać znać rodzinie że żyję i wszystko w porządku.
Taksówkarz, który zrównał się ze
mną gdy szedłem już dalej przekonywał, że do granicy z Omanem oddalonej 25
kilometrów nie jeżdżą żadne autobusy. Nauczyłem się w podróżach nie ufać
taksówkarzom i spokojnie szedłem dalej. Z mapy w przewodniku wynikało, że po
stronie Emiratów jest tam jeszcze jedna miejscowość o nazwie Mezyad i z
pewnością mogłem spodziewać się jakiegoś transportu miejskiego łączącego oba
miasta. Miałem rację: doszedłem do przystanku i dowiedziałem się, że do granicy
kursuje autobus linii 590. Zamiast kilkudziesięciu dirahm za taksówkę wydałem
na bilet jedynie 4.
Z ostatniego przystanku na
pustkowiu było już dość blisko do pierwszych beżowych w kolorze i surowych w
bryle zabudowań granicznych. Byłem jedynym pokonującym granicę pieszo. W
okienku pierwszego budynku kazano mi zapłacić 35 dirahm po czym wbito w
paszport stempel potwierdzający opuszczenie ZEA. Urzędnik wręczył mi też
karteczkę z którą pokonywałem kolejne posterunki, zbierając na niej kolejne
stemple. Pomiędzy posterunkami Emiratów i Omanu znajdował się ponad kilometrowy
pas ziemi niczyjej. Ruszyłem pieszo, ale zrównał się ze mną pick-upem starszy,
łysiejący mężczyzna z kitką siwych włosów spiętych gumką.
– To daleko, wsiadaj – zawołał na
mnie i wrzuciłem plecak na pakę.
Był pół Rosjaninem, pół
Irakijczykiem, prowadzącym jakieś interesy w Emiratach i co miesiąc musiał
opuszczać kraj, otrzymując odpowiednie stemple do paszportu. Denerwowało go to
objeżdżanie granic. W budynku omańskiej odprawy celnej byliśmy sami. Wypełniłem
druk i zapłaciłem za wizę 50 dirahm. Znajdował się tam bank, niestety już
zamknięty. Miałem tylko nadzieję, że po drugiej stronie znajdę jakiś sklep, w
którym zapłacę dirahmami, nie mając jeszcze omańskich riali.
Doszedłem kilkaset metrów do małego meczetu obok którego był sklep i restauracja. Początkowo próbowałem od razu łapać stopa dalej, do Ibri, będącego pierwszym większym miastem na drodze nr 21, biegnącej dalej przez górzysty rejon Dachilijja. Tam planowałem złapać okazję lub autobus jadący z Muscat na południe do Salalah i wysiąść mniej więcej w połowie, na pustyni. Po kilkunastu minutach czekania pomyślałem, że będzie rozsądniej pozostać tam na noc. Słońce powoli zbliżało się do szczytów wielkiej góry Jebel Hafeet, leżącej częściowo na terytoriach obu krajów. Poszedłem w jej stronę. Brnąłem przez piasek ponad kilometr, mijając wpierw gaje palmowe schowane za ogrodzeniami, potem już znajdując się wśród pojedynczych drzew i krzewów, gdzie mogłem znaleźć miejsce na rozbicie namiotu.
Słońce zniknęło za górą i zrobiło się bardziej znośnie. Zwlekałem znów z
rozłożeniem obozowiska, bo wciąż dochodziły mnie głosy ludzi, głównie dzieci
oraz ryk wielbłądów. Wybrałem takie miejsce, gdzie namiot przy porannym słońcu
osłonięty był drzewem. Długo jednak sprzątałem teren, wybierając cierniste
gałązki z piasku, które z łatwością przebiłyby podłogę namiotu i materac. Namiot
już i tak był w nieco opłakanym stanie: w centralnej Australii podłogę pocięły
mrówki, kiedy wyczuły jedzenie w moim plecaku, materac był nowy i bardzo
potrzebny, bo izolował mnie nieco od gorącego piasku. Niestety
niewystarczająco: pomimo silnego wiatru trudno było znów zasnąć. Otworzyłem klapy
namiotu z obu stron, ale wiatr napędzał pył, który poczułem między zębami.
Zaczęły swędzieć mnie też nogi i w końcu w świetle latarki dostrzegłem
maleńkiego komara, którego trudno było upolować. Jego ukąszenia były
szczególnie nieprzyjemne. Swędziało krótko ale mocno, po pół godzinie przestawało
i nie zostawał żaden ślad.
Na komary byłem szczególnie uwrażliwiony, przechodząc dengę: gorączkę krwotoczną w Etiopii, roznoszoną przez komary właśnie.
Na komary byłem szczególnie uwrażliwiony, przechodząc dengę: gorączkę krwotoczną w Etiopii, roznoszoną przez komary właśnie.
Bardzo sugestywny opis. Można się poczuć jak w podróży. I zdjęcia też dopełniają całości.
OdpowiedzUsuńDzięki :) Jeszcze jeden post i będę musiał chyba przerwać na jakiś czas publikowanie dziennika z powodu natłoku innych obowiązków... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń