Obudziłem się o 6.00, kiedy za płotem zatrzymała się
niebieska cysterna z wodą i hinduski kierowca zajął się nawadnianiem parku,
podlewając drzewa i podłączając zraszacze trawy. Dobrze, że nie rozłożyłem na
niej namiotu… Przyjechało też na rowerach trzech sprzątających park i toalety
Hindusów, nieco zdziwionych moją obecnością, ale nie mieli odwagi by podejść i
porozmawiać. Rowery oparli o altanę, stawiając też wewnątrz na ławeczce swoje
termosy z jedzeniem.
Umyłem się, przebrałem w świeże rzeczy, zjadłem śniadanie, spakowałem i ruszyłem
w stronę wskazanego przez lekarzy budynku. Był to dwupiętrowy, czworokątny
gmach z dziedzińcem w środku. Zagadnąłem pierwszą spotkaną przy wejściu osobę
wyjaśniając, o co mi chodzi. Mężczyzna zaprowadził mnie na 1 piętro pod drzwi
otwartego biura, gdzie miałem poczekać na odpowiednią osobę z administracji.
Obejrzałem duże prace plastyczne powieszone na ścianach. Zróżnicowane
technicznie, prezentowały dość niski poziom. Niektóre pseudoabstrakcyjne, inne
przedstawiające banalne widoki lub nieokreślone postaci. Korytarzem
przechodzili mężczyźni w białych diszdaszach, trzymający kubki z gorącą
herbatą, za którymi ciągnął się mocny zapach olejków, także młode kobiety w
czarnych szatach, z mocno pomalowanymi oczami. Przyglądano mi się, ale nikt o
nic nie pytał. W końcu pojawiła się właściwa osoba; był to sympatyczny,
uśmiechnięty i nieco otyły Egipcjanin, którego angielski ograniczał się jedynie
do kilku słów. Wskazał na fotel przy drugim biurku i umyślny Hindus przyniósł
nam po kubku herbaty. Czekaliśmy na osobę, która dokładnie przetłumaczyłaby po
co przyszedłem, w tym czasie Egipcjanin bezskutecznie próbował połączyć się z
siecią w swoim komputerze. W końcu do biura weszło dwóch młodych Omańczyków,
którym opowiedziałem o celu wizyty w Haima. Egipcjanin z lekkim uśmiechem
wysłuchał, kiwając ze zrozumieniem głową i przez tłumaczy spytał mnie o jakiś
dokument zezwalający na pracę.
– Właśnie
po taki dokument przyszedłem tutaj – wyjaśniłem wyczuwając już, że będą
kłopoty.
Mężczyźni rozmawiali między sobą,
w końcu Egipcjanin podał mi dłoń na pożegnanie. Z Omańczykami miałem pojechać w
tej sprawie do kolejnego budynku. Zabrała się z nami młoda, niska kobieta,
będąca nauczycielką, władająca perfekcyjnie angielskim. Czułem, że chce
porozmawiać ze mną swobodniej, ale obecność sztywnych nieco w zachowaniu
mężczyzn paraliżowała ją. Zawsze szła na końcu. Kiedy próbowałem przepuścić ją
przed sobą w drzwiach, speszyła się i odsunęła, kłaniając prawie, bym jednak to
ja szedł pierwszy.
Wsiedliśmy do nowiutkiego
pick-upa i podjechaliśmy kilkaset metrów pod kolejny urząd, gdzie z recepcji
zadzwoniono i wprowadzono nas do gabinetu jakiejś ważnej osoby. Było tam dwóch
mężczyzn: Omańczyk i Egipcjanin. Obaj wstali i przywitaliśmy się. Wskazano nam
fotele i kanapę, nauczycielka usiadła z boku na krześle.
Omańczyk, będący szefem miał
bardzo przenikliwe spojrzenie i kiedy długo wyjaśniałem chęć zrealizowania
jedno lub dwudniowych warsztatów z dziećmi ludu Harasis, opowiadałem o pracy w
Papui i chęci wydania naukowej publikacji na podstawie moich badań, nie
spuszczał ze mnie wzroku. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji i mówiąc nie
byłem pewien, co myśli. Zapadła chwila ciszy i spytał mnie o pozwolenie. Znów
tłumaczenia z mojej strony, że nie przyjechałem pracować za pieniądze, że to
mój prywatny projekt, ale według niego powinienem wpierw skontaktować się z
Ministerstwem Edukacji w Muscat, które wydałoby mi odpowiednie zezwolenie. Na
jego podstawie byłbym całkiem inaczej traktowany, być może pokryto by koszty
związane z moją podróżą oraz zakwaterowania.
– Proszę pana, miesiąc przed
wyjazdem tutaj próbowałem skontaktować się internetowo ze szkołą w Haima, także
z ludźmi stąd, których profile znalazłem na facebooku, ale nikt mi nie odpisał.
Rozmawiali chwilę między sobą.
Zerknąłem na kobietę, która uśmiechnęła się do mnie jak gdyby chcąc dać do
zrozumienia, że wszystko jest na dobrej drodze. W końcu najważniejszy z mężczyzn powiedział: „pomogę ci” i zadzwonił gdzieś. Rozmowa trwała ponad minutę a
wszyscy w ciszy przysłuchiwali się. Odłożył słuchawkę z miną nie zdradzającą
żadnych emocji i pomiędzy czterema mężczyznami rozgorzała dyskusja. Nie miałem
pojęcia o czym mówią. Kobieta próbowała czasem nieśmiało coś wtrącać, ale nie słuchano
jej. Czułem, że jest ambasadorem mojej sprawy, lecz to nie ona decydowała.
Trwało to dobrych kilka minut, w końcu wszyscy wstali, wstałem i ja. Audiencja
dobiegła końca i nie powiedziano mi ani słowa, lecz mężczyźni podając mi dłonie
na pożegnanie nie patrzyli w oczy co mogło znaczyć tylko jedno: „nie pomożemy
ci”.
Wyszliśmy. Spytałem w końcu jaka
jest decyzja. Odpowiedź otrzymałem dopiero, kiedy wyszliśmy z budynku i
wsiedliśmy do samochodu. Oficjalna praca z dziećmi nie wchodziła w grę.
Kierowca włączył klimatyzację i młodzi Arabowie wraz z nauczycielką rozmawiali
między sobą zastanawiając się co zrobić.
– W Haima jest człowiek, który
może ci pomóc – powiedział jeden z nich i zawieźli mnie pod parterowy budynek
koncernu naftowego.
Wewnątrz, w biurze pracowało
kilku Hindusów, którzy uśmiechnęli się na mój widok. Wprowadzono mnie do skromnego
biura, gdzie na ścianach przyklejone były plany i mapy terenu. Po chwili
pojawił się w drzwiach starszy mężczyzna w turbanie i w diszdaszu, mówiący
płynnie po angielsku. Przedstawiliśmy się sobie; nazywał się Abud Said.
Zamienił kilka słów z młodymi Omańczykami, którzy zasugerowali, bym przyniósł z
paki samochodu swój plecak. Mężczyzna usiadł przy dużym stole i wskazał miejsce
po drugiej stronie. Zostaliśmy sami. Kolejny raz tego dnia tłumaczyłem cel
mojej obecności w Haima. Słuchał uważnie, w końcu wykonał kilka telefonów.
– Czego się napijesz?
– Herbaty
Po chwili jeden z Hindusów
przyniósł dwa papierowe kubki. Abud Said długo opowiadał mi o sobie, o Haima
oraz ludziach Harasis i małej kompanii naftowej, której był szefem a ja
wreszcie poczułem, że spotkałem właściwego człowieka. Przyszli jego dwaj
synowie: starszy Hamed, spokojnie i płynnie mówiący po angielsku oraz młody,
niecierpliwy Mubarak.
– Możesz zatrzymać się w moim
domu – powiedział Abud Said. – Mubarak pokaże ci pustynię i wielbłądy a potem
zawiezie do nas.
– Świetnie, bardzo dziękuję. Czy to nie będzie
problem? Słyszałem że w Haima jest hotel.
– Żaden problem, nie musisz
zostawać w hotelu. Będziesz naszym gościem. Mamy wolny pokój dla ciebie.
Hamed
wrócił do pracy a mną zajął się Mubarak. Chłopak niewiele różnił się od swoich
rówieśników z Europy. Był swobodny w zachowaniu i uzależniony od dwóch
smartfonów. Nie mówił tak dobrze po angielsku jak jego ojciec i starszy brat,
ale wystarczająco, byśmy mogli się zrozumieć. Pomógł mi wrzucić plecak na tylne
siedzenie Landrovera i ruszyliśmy poza miasteczko.
Chłopak miał 20 lat, urodził się w Manchesterze, gdzie przez kilka lat przebywała jego rodzina. Gdy miał pół roku, wrócili do Omanu. Pędząc przez ubite piaski pustyni, podjechaliśmy wpierw pod stary tor wyścigowy dla wielbłądów. Widać było, że ten temat jest dla niego bardzo ważny. Opowiadał, skąd pędziły zwierzęta i gdzie była meta. Granicami toru były niskie wały, często niewystarczające i nieraz dochodziło do wypadków, kiedy rozpędzone wielbłądy wypadały z toru, taranując ludzi. Nieco dalej zbudowano ogrodzony już tor. Mubarak zademonstrował, jak podnosi się szlaban pozwalający wielbłądom biec kilkaset metrów. Znów wsiedliśmy do klimatyzowanego samochodu i popędziliśmy dalej, pod zagrodę jego wujka, który hodował wyścigowe wielbłądy. Podeszliśmy do zwierząt. Były małe, wyglądały na silne. Przywiązano je do drewnianych wysokich słupków a pyski zakryto płóciennymi ochraniaczami w różnych kolorach, w kształcie kagańców.
– To bardzo
wartościowe zwierzęta i nie mogą jeść byle czego. Niektóre z nich są warte
steki tysięcy riali. Kiedy jakiś wielbłąd wygra wyścig, właściciel może
sprzedać go nawet za milion riali! Z biedaka może stać się bardzo bogaty, kupić
dom i samochód.
Nieco
dalej, w innej zagrodzie stały dwa duże wielbłądy, hodowane dla mleka, czasem
też mięsa. W jednej z drewnianych szop na stole leżały dwa niewielkie urządzenia
obszyte niczym ubraniem w czerwone i niebieskie płótno, z numerami.
– Wiesz co
to jest? – spytał zakręcając prętem, który wystawał z boku urządzeń.
– Nie mam
pojęcia.
– Kiedyś na
wyścigowych wielbłądach jeździli mali chłopcy, ale wielu z nich spadało i
umierało więc wymyślono to zamiast nich.
Elektroniczny
dżokej sterowany był pilotem przez jego właściciela, który określał częstotliwość
obrotów pręta, będącego rodzajem bicza. Mubarak ustawił funkcję kamery w swoim
smartfonie i polecił, bym trzymając jedno z urządzeń powiedział kilka zdań
skierowanych do jego wujka, po czym uradowany przesłał do niego wiadomość.
Popędziliśmy
dalej, zostawiając za sobą chmurę pyłu. Chłopakowi sprawiało frajdę przejeżdżać
poprzek wyjeżdżonych tras, kiedy samochód podskakiwał będąc czasem bliski
wywrotce. Pstryknął mi też kilka zdjęć smartfonem, zamieszczając je na swoim
facebookowym profilu i sprawdzając co chwila komentarze.
– Ludzie
już tu nie mieszkają? – wskazałem na pustynię.
– Tutaj
wszyscy już przenieśli się do domów w Haima. Rząd dał je Beduinom za darmo.
– Ale
wielbłądy przebywają cały czas w oddaleniu miasta na pustyni.
– O tej
porze roku, kiedy jest gorąco zajmują się nimi głównie robotnicy z Bengalu.
Tylko w weekendy miejscowi Harasis przyjeżdżają tu na dłużej.
– Sentyment
do dawnego życia.
Podjechaliśmy
jeszcze do ruin glinianych domów, gdzie kiedyś mieszkała jego babcia. Mubarak
wskazywał kolejne zabudowania wyjaśniając ich funkcje.
– Zrób
zdjęcia a potem sfotografujesz, gdzie teraz mieszka – sugerował.
Przed
wjazdem do miasta zatrzymaliśmy się i chłopak pokazał mi, która część Haimy
powstała pierwsza, kiedy ludzie za swoje pieniądze zaczęli budować domy, gdzie
znajdowało się osiedle, postawione Beduinom za darmo przez władze Omanu i gdzie
powstawało kolejne. Domy miały ciekawe i rozbudowane układy architektoniczne, najwyższe
budynki były dwupiętrowe. Wyobrażałem sobie, że za kilka lat miejsce to może
być już nie do poznania. Sułtan postawił na szybki rozwój Haimy co patrząc na
mapę było rzeczą oczywistą. W promieniu kilkuset kilometrów nie było żadnego
większego miasta a tu krzyżowały się drogi łączące stolicę Muscat z portowym
Salalah na południu oraz drogę z Arabii Saudyjskiej do Morza Arabskiego.
W mieście zatrzymaliśmy się obok domu wujka Mubaraka, który zaprosił nas do siebie, kiedy obejrzał film z moim udziałem, jaki wysłał mu bratanek. Postawiono przede mną dużą miskę z ryżem oraz pojemnik z daktylami i poczęstowano herbatą. Mężczyzna słabo znał angielski i przyglądał mi się z lekko rozdziawioną buzią, kiedy Mubarak tłumaczył mu skąd się wziąłem. Przez otwarte drzwi dostrzegłem wchodzącą do przeciwległego budynku dziewczynkę z tornistrem i spytałem, czy mogłaby ona dla mnie coś narysować. Kiedy nie udało się oficjalnie zorganizować dzieci, które wykonałyby dla mnie rysunki, postanowiłem spróbować inaczej. Po kilku minutach dziewczynka przyszła, Mubarak przetłumaczył jej tematy, jakie ma zwizualizować, wyjąłem z plecaka papier oraz kredki i wzięła się do pracy, w której przeszkadzało jej młodsze rodzeństwo. Wujek Mubaraka z trudem próbował zdyscyplinować dzieci, porywające kredki i papier, biegające ze śmiechem po całym pokoju. Po godzinie miałem trzy pierwsze prace.
Tematy rysunków były takie same
jak podczas mojej pracy z dziećmi w Papui: na początek prosiłem o narysowanie
siebie, w otoczeniu tego, co się lubi. Po tej „rozgrzewce” należało narysować
świat swoich dziadków i rodziców, znany z opowieści, ostatni rysunek miał być
wizją przyszłości, jak dzieci wyobrażają sobie swoje najbliższe otoczenie za
kilkanaście, kilkadziesiąt lat. W swoim projekcie wybrałem trzy miejsca, gdzie
z różnych względów nastąpiły gwałtowne zmiany w tradycyjnym życiu a podstawową
kwestią w tych badaniach było, czy w twórczości dzieci te przemiany mogą być widoczne,
w jaki sposób one je postrzegają. Wybrałem dla tych badań dzieci z papuaskich
wiosek Doliny Baliem, których dziadkowie oraz rodzice żyli jeszcze na poziomie
neolitu, zaś ich życie uległo gwałtownym przemianom w związku z napływem
ludności z obcych kulturowo i cywilizacyjnie wysp Indonezji, właśnie ludzi
Harasis: Beduinów, którzy odchodzili od swojego tradycyjnego życia, porzucając
pustynię na rzecz budowanych przez władze Omanu domów, z łatwiejszym dostępem
do darmowej wody, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu było bardzo trudne, zaś w
przyszłości te same ćwiczenia rysunkowe miały wykonać dzieci ze Śląska, żyjące
pomiędzy dawną tradycją, kiedy wszyscy męscy członkowie rodzin związani byli z
pracą w kopalni, a obecnie, w świetle szybkich przemian gospodarczych etos
górniczy ulegał gwałtownym zmianom.
Pożegnaliśmy się z wujkiem
Mubaraka i podjechaliśmy pod blaszane zadaszenie, prowizoryczny garaż, przy
ogrodzeniu. Chłopak wprowadził mnie w obszar swojego domu, na który składało
się kilka budynków. W jednym z nich był pokój dla mnie. Były tam dwie małe
rozkładane sofy z poduszkami, szafa, materac oraz – co najważniejsze –
klimatyzacja! Chłopak przyniósł koc i poduszki, po czym oprowadził mnie,
wskazując gdzie są toalety oraz biuro ojca.
Wziąłem
zbawienny prysznic i zaproszono mnie na lunch. W dużym, klimatyzowanym
pomieszczeniu, w którym znajdowała się tylko długa narożna kanapa zajmująca
trzy ściany i zawieszony telewizor, na dywanie wokół dużej okrągłej maty z
wielką miską z ryżem oraz kawałkami kurczaka czekali na mnie Abud Said, Hamed,
Mubarak oraz jeszcze jeden mężczyzna, zaś nieco z boku siedziały dwie panie z
zasłoniętymi twarzami. Starsze kobiety w Omanie noszą specyficzne burki, w
których od czoła do nasady nosa przebiega ustawiony na sztorc sztywny kawałek
czarnego materiału. Widać tylko oczy oraz dolną część twarzy od ust. Kobiety
mówiły chrapliwymi głosami, brzmiało to, jakby się kłóciły. Mężczyźni za to
byli bardziej powściągliwi. Nie byłem przyzwyczajony do jedzenia na ziemi w
niewygodnej pozycji, w dodatku rękami i poprosiłem o łyżkę. Służący Hindus po
chwili podał mi sztućce. Oprócz niego pracowała też w domu Abud Saida niska,
otyła Hinduska.
Gospodarz
pytał mnie o Polskę. Interesowały go też inne kraje Europy, szczególnie
Ukraina. Wiedział o konflikcie z Rosją, mimo to chciał bardzo odwiedzić naszych
wschodnich sąsiadów. Rozmawialiśmy również o mojej podróży, kolejnych planach i
przypomniałem mu o chęci przeprowadzenia warsztatów z miejscowymi dziećmi.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
Godzinę później,
kiedy siedziałem z Abud Saidem w jego gabinecie, usłyszeliśmy stukanie do drzwi. Weszli
dwaj pierwsi chłopcy, odświętnie ubrani wysłuchali jeszcze raz instrukcji i
zasiadając przy stole zabrali się do pracy. Po nich zaczęli przychodzić
kolejni. Było dobrze. Z uśmiechem obserwowałem skupione nad swoimi pracami dzieci.
Pomyślałem nawet, że gdyby nakazano im ten temat w szkole, obecność nauczyciela
mogła spowodować, że rysunki nie byłyby tak swobodne i prawdziwe.
Chłopcy
rozkręcali się i zwracali się do mnie słowem „teacher”. Kiedy Abud Said poszedł
do meczetu i zostałem z nimi sam, nastąpiło pewne rozprężenie. Wchodzili
kolejni chłopcy a najmłodszy syn gospodarza, który też rysował organizował
plastikowe krzesełka i stoliki, wnosząc je i rozkładając w różnych miejscach.
Niektórzy pracowali sumiennie, skupieni nad swoimi kartkami i precyzyjnie
dobierając odpowiednie kredki, kilku zaś bardziej zainteresowanych było bieżnią
jaka stała z boku, próbując ją uruchomić. Angielski chłopców ograniczał się do
kilku słów i formułki, która miała być pytaniem o moje imię: „maj nejm is?”
Poprawiałem je, ale widocznie osoba ucząca je angielskiego w szkole bardziej
była wiarygodna ode mnie. Po ponad 2 godzinach miałem kilkadziesiąt rysunków,
opisanych z tyłu imieniem i nazwiskiem autora oraz jego wiekiem. Każdemu
robiłem też zdjęcie, prosząc o trzymanie swojej pracy przed sobą, bym wiedział
kto jest autorem konkretnego rysunku. Gdyby udało mi się jeszcze uzyskać prace
rysunkowe dziewczynek, byłbym już w pełni usatysfakcjonowany.
Abud Said
wrócił i nie przejął się w ogóle panującym w jego gabinecie bałaganem. Kredki
walały się po podłodze a sprzęty poprzesuwane. Obiecywałem że posprzątam ale on
machnął tylko ręką:
– Mam
człowieka od sprzątania, nie przejmuj się. Choć na kolację.
Chłopcy
którzy skończyli żegnali się ze mną i wychodzili, została dwójka szczególnie
zaangażowana.
Kolacja
miała miejsce w pomieszczeniu, będącym przewiewną klatką, używaną w zimie oraz
wieczorem, gdy upał już tak nie dokuczał. Brało w niej udział kilku mężczyzn.
Wszyscy byli zainteresowani moją obecnością w Haima i Abud Said tłumaczył im
skąd jestem i po co przyjechałem. Kobiety siedzące jak zwykle nieco z boku
podarowały mi małe, tkane pojemniki z denkiem ze skóry, które same wykonały
oraz dwa plecione breloki z suchej trzciny.
– Możesz to zapiąć do kluczy – wyjaśnił Hamed.
Podziękowałem
serdecznie, one zaskrzeczały, co jak się domyśliłem oznaczało aprobatę. Nie
znały angielskiego i poprzez Abud Saida pytały o jakiegoś Marka; Brytyjczyka,
który przed kilkunastu laty pracował w Haimie przy rządowym projekcie odnowienia
populacji oryksa. Bardzo były zdziwione, że go nie znam. Abud Said śmiał się:
– One wyobrażają sobie, że
wszyscy biali pochodzą z jednej, odległej wioski.
W pomieszczeniu pojawiły się
jeszcze dwie młode dziewczyny, zapewne córki Abud Saida, ale nie wypadało o nie
pytać. Kiedy wyciągnąłem aparat, kobiety zareagowały panicznie. Młode uciekły,
jedna ze starszych również, ale ona najwyraźniej próbowała się droczyć,
zaglądając do nas i uciekając z wrzaskiem. Było to zabawne i dziecinne,
mężczyźni również uśmiechali się, ale ich powściągliwość sugerowała, że nie
należy przesadzać. Nikogo nie goniłem z aparatem, na zrobienie zdjęcia, choć
nie bez problemów zgodziła się matka Mubaraka. Musiała uzyskać zgodę swojego
męża. Kobiety były na ogół bardzo otyłe. Nic dziwnego biorąc pod uwagę fakt, że
rodziły sporą ilość dzieci.
Piliśmy herbatę, zagryzając
daktylami. Abud Said zaproponował jeszcze spacer wokół miasta. Wpierw
odwiedziliśmy najstarszego człowieka w mieście. Stary Beduin o niezwykłej,
przeoranej zmarszczkami twarzy dyszał ciężko w półleżącej pozycji na dywanie
rozłożonym na ziemi, jego żona zaś wspierała się na lasce siedząc obok na
metalowym łóżku. Abud Said opowiedział wpierw kim jestem. Starcy słuchali w skupieniu.
Kiedy dowiedzieli się, że interesuje mnie ich dawne życie mężczyzna nieco się
ożywił. Abud Said tłumaczył jego słowa, kiedy opowiadał, jak dawniej wędrowano
z wielbłądami przez dwa tygodnie do Nizwy, gdzie sprzedawano zwierzęta oraz sól
wydobywaną na pustyni, w zamian otrzymując inne produkty, głównie warzywa i
sprzęty gospodarstwa. Potem karawana wracała dwa tygodnie. Ludzie byli tak
bliscy sobie, że często dzielono się z innymi, którzy nie mogli wyruszyć a
zdarzało się, że wracający oddawał komuś wszystko co przywiózł, wyruszając na
miesiąc ponownie. Wtedy też powszechne było, że ludzie mieli broń bo bywało, że
obcy podkradali się do pilnujących zwierząt, by je ukraść. Starzec
zademonstrował laską, jak podnoszono karabin i jak wołano do siebie. Przyglądałem
się jego oczom, w których zachowała się dawna czujność wobec otoczenia i było
to piękne spojrzenie. Widząc jak ciężko oddycha, postanowiliśmy nie męczyć go
więcej; wstaliśmy i pożegnaliśmy się.
Szliśmy ciemnymi ulicami a Abud
Said opowiadał o mieście, ludziach Harasis, islamie, o swojej żonie
wybierającej się niebawem na hadżdż do Mekki. Był z jednej strony mocno
zakorzeniony w tradycji, z drugiej zaś sprawnie posługiwał się swoim tabletem,
z którego pozwalał mi korzystać kiedy chciałem sprawdzić pocztę mailową i
skontaktować z żoną. Dziękowałem mu za gościnę i pomoc, na co odparł, że to
zwyczajna rzecz, tego wymaga od niego islam, prawo szarjatu. Słowo „szarjat”
określające muzułmańskie reguły prawne na zachodzie kojarzyło się tylko z
ograniczeniami, zbyt restrykcyjnym traktowaniem innowierców oraz kobiet,
okazywało się, że w nim też zawarty był nakaz gościny, niesienia pomocy
każdemu, niezależnie od wyznania. Abud Said martwił się wydarzeniami jakie
miały miejsce w Syrii i Iraku, rosnącym wpływom Al-Kaidy oraz szaleństwo Państwa
Islamskiego. Podkreślał stanowczo, że Koran sprzeciwia się każdemu rodzajowi
przemocy, odbierania komuś życia. Mówiłem, że do sporych wypaczeń religijnych
dochodzi także w kościele katolickim, który oddala się od ludzi, stając
skostniałą instytucją a księża dopuszczają się wielu niegodnych czynów
uwłaczających szczególnie tym, którzy mają być duchowymi przewodnikami. Po
drodze przypętał się do nas maleńki czarny kotek miaucząc przeraźliwie.
Obawialiśmy się, że oślepiony reflektorami zginie pod kołami samochodu. Próbowaliśmy
go odstraszyć, nawet uciec przed nim ale zawsze nas doganiał. W końcu wziąłem
go na ręce, zaniosłem pod pobliski dom i przełożyłem za wysokie ogrodzenie z
nadzieją, że rano domownicy się nim zaopiekują.
Wróciliśmy.
Dochodziła północ. To był bardzo aktywny i dobry dzień. Wziąłem prysznic, wyprałem
swoje rzeczy i rozwiesiłem na metalowym ogrodzeniu. Przykręciłem nieco
klimatyzację i natychmiast zasnąłem.
p.s. KLIKAJĄC NA ZDJĘCIA MOŻNA JE POWIĘKSZYĆ :)
p.s. KLIKAJĄC NA ZDJĘCIA MOŻNA JE POWIĘKSZYĆ :)
W ZEA osobiście spotkałam się z opcją 'panowie przodem'.
OdpowiedzUsuńTa kobieta w masce na twarzy /jakkolwiek to się nazywa/ wygląda jak jakieś zwierzę na uwięzi i budzi moje współczucie. Ale ona pewno uważa, ze to normalne i tak ma być.
Omańczycy nazywają tą kobiecą osłonę na twarz także burką. W upałach, jakie panują na pustyni rzeczywiście nie jest to chyba zbyt wygodne...
OdpowiedzUsuń