Nie spałem najlepiej z powodu nagrzanego żwiru.
Rano poszedłem w górę rzeki, kilkaset metrów po betonowym korycie, gdzie po obu
stronach ciągnęły się skały. Wracając, minąłem się z młodym Hindusem pędzącym
kilkadziesiąt brązowych kóz na pastwisko. Zwierzęta na mój widok stawały i
szukały innej drogi. Na samym końcu stada szedł drugi pastuch. Nie dziwiła ich
moja obecność; być może zdarzało się, że docierali do tego miejsca turyści.
Spędziłem czas w pobliżu wody. Często
zanurzałem się cały, uważając na pijawki. Wąż znajdował się w swoim zbiorniku,
do którego nie wchodziłem. W wielu miejscach wysychająca woda tworzyła kałuże
wśród skalnego dna, w jednym uwięzione zostały kijanki. Dziesiątki małych,
czarnych stworzeń wiły się na niewielkim obszarze. Przy silnym słońcu z
pewnością woda wyschłaby w ciągu kilkudziesięciu godzin, postanowiłem więc
przenieść je do głównego nurtu rzeki z pomocą plastikowego kubka oraz butelki
po wodzie mineralnej. Akcja ratunkowa trwała pół godziny i już dobiegała końca,
kiedy to ja powinienem wezwać pomocy. Poczułem silny, narastający ból w klatce
piersiowej. Po podobnych atakach ucisku dwukrotnie już zabierało mnie
pogotowie, uzupełniając przez kroplówkę utracone rzekomo elektrolity w
organizmie. Przyczyną bólu mógł być także stres, może wysiłek. Na tym odludziu
jedyne co mogłem zrobić to położyć się na gładkiej skale, która była jeszcze w
cieniu i czekać aż minie. Po kilkunastu minutach ucisk i ból zaczęły łagodnieć
i w końcu mogłem nabrać głęboko powietrze.
Woda pitna się skończyła i byłem zmuszony pić
z rzeki. W swoim przewodniku nie znalazłem żadnych informacji o amebie lub
innych zagrożeniach, miałem więc nadzieję, że nie przywlokę czegoś z tej
wyprawy. Kozy wracały z pastwiska w małych grupach. Na ogół, na mój widok zatrzymywały
się i obserwowały mnie zanurzonego w wodzie. Niektóre wspinały się na skalne
półki i tam odpoczywały w cieniu, inne przechodziły na drugi brzeg mijając mój
namiot.
Po 15. 00 spakowałem się i kiedy cień był już
wystarczająco długi, padając na ścieżkę, ruszyłem w stronę drogi. Miałem przed
sobą dobrych kilka kilometrów marszu. Najbardziej zależało mi na znalezieniu
restauracji. Nie czułem głodu, ale aby nie opaść z sił musiałem coś zjeść.
Szedłem 40 minut nawet nie będąc pewnym, czy
skręciłem we właściwą ścieżkę wśród wysokich szczytów, bo rozmawiając z
kierowcą w drodze do wadi nie zwracałem zbytnio uwagi gdzie skręca. Skały w
świetle zachodzącego słońca wyglądały fantastycznie a przesuwające się cienie
chmur zmieniały akcenty. Stałem i przyglądałem się temu, kiedy w oddali
ujrzałem zbliżający samochód. Na moje kiwanie zatrzymał się. Białym pick-upem
jechała rodzina wieśniaków z pracy. Kobieta przesiadła się do tyłu, gdzie
siedziały jej dzieci, wrzuciłem plecak na pakę i usiadłem przy kierowcy. Po kilkunastu
minutach byłem już przy rondzie w Birkat Al Mawz, gdzie w pobliżu znajdowała
się restauracja. Zjadłem rybę z frytkami, wypiłem dwie puszki coli oraz litr
wody, prawie zasypiając przy stoliku, obserwowany przez hinduską obsługę.
Oprócz mnie stołowali się tam dwa młodzi omańczycy.
Wróciłem na drogę, skąd dość szybko zabrałem
się z młodym chłopakiem, studentem jadącym do Izki. Nadrobił trochę drogi, by
podwieźć mnie do miejsca, skąd taksówki zabierały pasażerów w stronę Muscat.
Stały tam dwa samochody, przy jednym z nich trwała napięta rozmowa kierowcy z
otyłym mężczyzną z Bangladeszu lub Indii. Wykłócali się o cenę za przejazd.
Obok, z obojętną miną stał Pakistańczyk, czekający na decyzję swojego kompana.
– Ile za kurs do Muscat? – spytałem kierowcę.
– Półtora riala.
Przytaknąłem i włożyłem plecak do otwartego
bagażnika. Obaj mężczyźni też w końcu wsiedli i tym samym pojazdem pojechaliśmy
razem. Pakistańczyk zasnął obok mnie, jego kompan co chwila zagadywał jeszcze
do arabskiego kierowcy o twarzy cwaniaka. Półtora riala za kilkadziesiąt
kilometrów jazdy taksówką nie wydawało mi się drogo, ale w tym kraju litr
benzyny kosztował w przeliczeniu trochę ponad złotówkę.
Taksówkarz wysadził nas na przedmieściach
stolicy, dalej można było jechać minibusem. Chciałem dotrzeć do dworca
autobusowego w dzielnicy Ruwi i ruszyć nocnym autobusem do Dubaju, by być tam
rano i obejrzeć sobie miasto przed nocnym wylotem do Pragi. Młody kierowca
minibusa wołał na potencjalnych pasażerów, upychając ich ciasno w środku. Typowe
zachowanie prywatnych przewoźników w Azji, ale tu, przyzwyczajony do wygody,
dodatkowo rozdrażniony byłem z powodu zmęczenia.
Na zewnątrz robiło się już ciemno, siedziałem
przy drzwiach na składanym siedzeniu i z plecakiem na kolanach, wychodząc kilka
razy, kiedy ktoś wsiadał lub wysiadał. Pasażerami byli sami Hindusi i
Pakistańczycy wracający z pracy, wszyscy milczący i pokorni.
Dotarliśmy do końcowego przystanku w Ruwi,
zapłaciłem 600 baisa i poszedłem w stronę budynku dworca. Przed dwoma dniami
sprawdziłem autobusy do Dubaju. Miał jechać o 23.00, ale pracownik w okienku
poinformował mnie, że to wcale nie jest takie pewne. Kolejny autobus odjeżdżał
o 6.00 rano. Byłem zmęczony, miałem do wyboru czekać na niepewny autobus i
spędzenie w nim nocy, nie wiadomo w jakich warunkach, budzony do odprawy
paszportowej, albo pozostanie w przydworcowym hotelu. Wybrałem to drugie tym
bardziej, że kolejne dwie noce miałem spędzić w podróży; w samolocie oraz
pociągu z Pragi do Katowic. Kupiłem bilet na rano płacąc 5,50 riala.
W hotelu Sun City sąsiadującym z budynkiem
dworca doba w jednoosobowym pokoju kosztowała 15 riali czyli ponad 120 złotych.
Próbowałem wymienić 50 dolarów, ale Hinduska pracująca w kantorze po obejrzeniu
banknotu powiedziała, że nie może go przyjąć.
– Dlaczego?
– Jest z tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego szóstego, przyjmujemy banknoty wydrukowane po dwutysięcznym
roku.
Przypomniała mi się kobieta z moskiewskiego
kantoru sprzed kilku lat, która dźgała szpilką studolarówkę, którą chciałem
wymienić na ruble by sprawdzić, czy nie jest fałszywa…
– Co mam zrobić?
– Niech pan spróbuje wymienić banknot w banku.
– O tej godzinie?
Wzruszyła ramionami.
Znalazłem bankomat gdzie wypłaciłem 20 riali,
wróciłem do hotelu, poprosiłem o obudzenie mnie o świcie, wziąłem prysznic i
padłem na łóżko. Dałbym wiele za łyk piwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz