niedziela, 5 października 2014

W drodze do Haimy - Emiraty i Oman - dzień 3

Dzień 3



Wstałem znów z katarem. Ramesh i Ekaraj jeszcze spali, wcześnie Safi wyszedł już do pracy. Kupiłem w sklepie banany i chleb, w domu zrobiłem sobie śniadanie, zjadając resztę pasztetu, który pękł mi w plecaku, brudząc jedną z koszul. Zdążyłem ją wyprać i wyschła na balkonie. Byłem gotowy do drogi, kiedy obudzili się moi gospodarze. Ekaraj zaprowadził mnie na główną drogę, gdzie zatrzymałem w końcu taksówkę na dworzec autobusowy. Pożegnaliśmy się serdecznie. Próbowałem zrobić pożegnalne zdjęcie, ale różnica temperatur między jego klimatyzowanym pokojem a upalnym i wilgotnym powietrzem ulicy była tak duża, że obiektyw aparatu był długo jeszcze zaparowany. Zapowiedziałem się, że być może wracając z Omanu postaram odwiedzić go ponownie. Postanowiłem jeszcze objechać szybko południe Emiratów, zanim wjadę do Omanu. Znalazłem minibus jadący do Medinat Zayed, za bilet płacąc 25 dirahm. Autobus jechał tam lekkim łukiem omijając miejscowość Habshan, gdzie znajdowały się szyby naftowe. Jadąc szeroką autostradą, byłem na miejscu w samo południe, kiedy słońce niemiłosiernie prażyło. Owinąłem głowę biało – czerwoną chustą z kupioną przed dwoma laty w Jordanii i postanowiłem złapać stopa na południe w kierunku Liwy. W okolicy skrzyżowania znalazłem odpowiednie miejsce, gdzie mogłem chronić się pod liśćmi palmy a kiedy coś nadjeżdżało, robiąc kilka kroków znaleźć się przy drodze z podniesionym w górę kciukiem. W ciągu godziny zatrzymała się jedna kobieta w czerni pytając dobrym angielskim jak mi pomóc, oferując butelkę półlitrowej wody. Byłem zaopatrzony a ona nie wyjeżdżała poza miasto więc podziękowałem. 



W końcu, w drugiej godzinie czekania zatrzymał się pick-up. Nieogolony mężczyzna o dzikiej twarzy okazał się bardzo sympatyczny. Pochodził z Syrii jechał do pracy kilkanaście kilometrów przed Mezaira’a, czyli pierwszą zaznaczoną na mapie miejscowością w okręgu Liwa, gdzie droga rozwidlała się na wschód i zachód. Zostawił mnie na parkingu przy małym meczecie, przy którym była zimna woda w kranie i rozłożyste drzewo więc wszystko to, czego akurat potrzebowałem. Wokół była pustka, za ogrodzeniem rozciągały się wydmy wspaniale uformowane przez wiatr, na których rosły gdzieniegdzie małe kępki traw. Za meczetem znajdowały się dwie duże białe cysterny na wodę oraz barak na drzwiach którego ktoś długopisem napisał hinduskie nazwisko. Na parkingu stał stary autobus ale nie wyglądało, by mógł gdziekolwiek pojechać, bo koła podsypał piach więc zapewne był tam już od co najmniej kilku dni. 



Ruch był niewielki, przy pniu rozłożystego drzewa znalazłem stare krzesło, którego dziurawe nieco siedzenie ktoś zakrył liściem palmy. Wysunąłem je bliżej drogi ale wciąż znajdowało się w cieniu i wypatrywałem samochodu. Kiedy coś jechało, wychodziłem bliżej drogi i wracałem do cienia, bo przebywanie na słońcu strasznie męczyło. Zimną wodą spod meczetu zmoczyłem chustę, która owinięta wokół głowy dawała miłe orzeźwienie. Minął mnie kolejny samochód, który przystanął i wycofał. Prowadził go stary Pakistańczyk, słuchający z płyty CD gorączkowych wywodów mężczyzny mówiącego jak mi się zdawało  w urdu. Spośród potoku słów wyłapałem kilka, określających różne państwa Europy, Amerykę, Izrael i Australię. Mogłem wyobrazić sobie, że bardzo krytycznie wypowiadał się o Zachodzie. Zerkałem ukradkiem na kierowcę, który nie zwracał na mnie uwagi a jego surowa twarz nie wykazywała żadnych emocji. Wzmacniało to moje przekonanie, że głos z płyty nie brzmi przyjaźnie wobec „niewiernych”. Napięcie w samochodzie narastało i wyobrażałem sobie, że mężczyzna zobaczy we mnie śmiertelnego wroga swojej wiary i zaraz coś się stanie. Nic się nie stało. Zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu okazałego komisariatu policji a dalej dostrzegłem skrzyżowanie.


 Tam droga prowadziła na północny zachód i południowy wschód. Ta pierwsza biegła do Ruwais nad Zatoką Perską, druga wzdłuż granicy z Arabią Saudyjską a potem w miejscowości Hemeem odbijała na północ, w stronę Abu Dhabi. Na niektórych mapach droga tam się kończyła, więc nie byłem całkiem pewien, czy nie przyjdzie mi wracać tą samą szeroką autostradą, którą przyjechałem. Upał mnie zmęczył i widząc dworzec autobusowy postanowiłem nie kontynuować już podróży autostopem. Zjadłem w małej knajpce prowadzonej przez znudzonych Hindusów kurczaka z ryżem i wsiadłem do autobusu gdzie nad kierowcą wyświetlała się raz po arabsku raz po angielsku nazwa miejscowości docelowej – Hemeem. Nie wiedziałem jeszcze gdzie wysiądę i kupiłem bilet do końca płacąc jedynie 5 dirahm. Po drodze rozglądałem się szukając odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Nie tak wyobrażałem sobie Liwę. Przewodnik opisywał miejscowości w gajach palmowych wśród pustynnych piasków. Były wydmy, palmy, ale miejscowości nie, choć po drodze pojawiały się nazwy kolejnych osad tak jak w przewodniku: Attab, An Nashash, Al Yarya a także jeszcze inne nie zaznaczone na mojej mapie i tam, na odludziach wysiadali pojedynczy pasażerowie, na ogół Pakistańczycy. 


Czasem w oddali dostrzegałem baraki, małe meczety, droga pięła się to znów opadała, nieraz dość stromo, wtedy poprzeczne linie na drodze nakazywały znacznie redukować prędkość. Do Hemeem dojechał wraz ze mną tylko jeden pasażer. Wysiadłem przy parterowym budynku, w którym znajdowały się dwie restauracje oraz pomiędzy nimi sklep. Szyld nad jedną z restauracji obwieszczał nazwę: „Deadline”, co właściwie oddawało atmosferę tam panującą. Obok mały meczet, za nim posadzone w równych odstępach palmy daktylowe a w oddali wydmy. Wypiłem tam herbatę a w sklepie kupiłem półtoralitrową butelkę wody i zimną puszkę coli, którą wypiłem duszkiem. Interes w całym budynku prowadzili Pakistańczycy i oni też stanowili nieliczną klientelę. Raz podjechał duży pick-up i siedzący w nim Arab zatrąbił co oznaczało, że należy przynieść mu ćaj do klimatyzowanego samochodu, którego nie miał zamiar opuszczać.




Pozwolono mi zostawić plecak w „Deadline” i poszedłem się rozejrzeć. Pot lał się z mojej twarzy. Idąc piaszczystą ścieżką wzdłuż gaju palmowego w stronę wydm, minąłem zdezelowany traktor owinięty kolorowymi szmatami. Do drzew doprowadzono węże, którymi nawadniano je a kiście daktyli jeszcze na palmie owinięte były w siatki, by nie spadały na piasek. Doszedłem do małego, opuszczonego osiedla kilku baraków, gdzie musieli mieszkać pracujący na plantacji. Pomieszczenia były puste, podłogi pokryte warstwą pyłu. Odkręciłem kran i usłyszałem tylko bulgotanie. Gdyby była tam woda, jakoś bym się tam na noc zainstalował.
Planując podróż do Liwa, czytając o tym miejscu w przewodniku wyobrażałem sobie, że tak jak w Jordanii, poznam jakąś arabską rodzinę, która pozwoli mi rozbić swój namiot na swoim terenie. Plantacje może i należały do Arabów, ale oni tu nie mieszkali. W ogóle spotykałem niewielu rodowitych Arabów. Ze statystyk wynikało, że obecnie stanowili oni już tylko kilkanaście procent całej społeczności żyjącej w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, resztą byli przedstawiciele ponad 60 biednych krajów z różnych stron świata, najwięcej z Indii, Pakistanu i Filipin, którzy przyjechali tu zarobić na lepsze życie w swoich ojczyznach.
Starając się iść w cieniu, czasem zza drzew i ogrodzeń słyszałem dźwięki pracy i pojedyncze głosy ludzi. Plantacja się skończyła i zobaczyłem przed sobą wydmy pustyni Ar-Rab al-Chali oddzielone kolczastym drutem. Wróciłem pod restaurację. Po drugiej stronie ulicy, w oddali dostrzegłem białe zabudowania oraz wieże minaretu, ale byłem zbyt zmęczony, żeby tam szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Wolałem pustkowie. Siedząc w restauracji, jeden z kelnerów oferował pomoc w znalezieniu jakiegoś noclegu. Mieliśmy poczekać tylko na jego brata. Dwaj weseli starsi Pakistańczycy, którzy byli przejazdem wdali się ze mną w rozmowę, która chyba była zabawna, ale mówili w takim angielskim slangu, że niewiele rozumiałem o co im chodzi. Zapłacili za kolejną moją herbatę i odjechali.
Postanowiłem nie czekać tylko pójść już z plecakiem w kierunku wydm, ale inną drogą. Kawałek szedłem wzdłuż jezdni i skręciłem w prawo. Przechodziłem przez zasieki z drutu kolczastego i suchych gałęzi palmowych, co miało chronić plantacje przed piaskiem i w końcu znalazłem odpowiednie miejsce na rozbicie namiotu. Było kilka metrów od ścieżki, teren równy, piaszczysty, otoczony palmami, z drugiej strony znajdowało się ogrodzenie. 



Czekałem aż zajdzie słońce żeby być pewien, że nikt mnie nie przegoni. Wokół znajdowały się na ziemi siatki i białe worki pełne zebranych już daktyli. Poczęstowałem się garścią, spłukując z nich piasek. Wszędzie zauważałem świeże ślady ludzkich stóp. Dużych, pakistańskich. Mogłem się spodziewać, że wcześnie rano pojawią się tu pracujący ludzie. Za ścieżką, w odległości około 10 metrów od mojego namiotu znajdowało się przeorane poletko z doprowadzoną czarnymi szlauchami wodą. Za nim jeszcze ściana palm a dalej już czerwonawe wydmy, zmysłowe w swoich kształtach. Rozpoznając najbliższy teren znalazłem też betonowy basen wysoki na 2,5 metra, średnicy ponad 20 metrów kwadratowych, do którego prowadziły schodki. Był po sam brzeg wypełniony wodą. To z niego nawadniano palmy. Miałem ochotę rozebrać się  i wskoczyć do środka, ale nie byłem pewien, czy do wody nie dodano jakichś roślinnych środków chemicznych. Mimo to nie byłem w stanie powstrzymać się od przemycia rąk i twarzy.

Po zachodzie słońca rozłożyłem namiot i przygotowałem spanie. Pomimo zmroku wciąż było gorąco. Podwinąłem boki tropiku i otwarłem oba wejścia do namiotu. Trochę wiało, ale dawało to tylko chwilowy miły owiew. Leżałem w samych slipach na materacu przykrytym rozpiętym śpiworem, który mocno zagrzał się na gorącym piasku. Trudno było zasnąć. Wokół nawoływały się ptaki które ucichły, gdy zrobiło się całkiem ciemno. Wiatr też ustał. Około 20.00 w oddali rozległ się głos muezina. Leżałem, obserwując gwiazdy. Czasem przelatywał samolot, migocząc światłami. Przejechał też wolno samochód. Mimo upału udało mi się zasnąć. 
Śniłem niesamowite historie, także z przeszłości, jak to zazwyczaj bywa w podróżach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz