Wstałem znów z katarem. Ramesh i
Ekaraj jeszcze spali, wcześnie Safi wyszedł już do pracy. Kupiłem w sklepie
banany i chleb, w domu zrobiłem sobie śniadanie, zjadając resztę pasztetu,
który pękł mi w plecaku, brudząc jedną z koszul. Zdążyłem ją wyprać i wyschła
na balkonie. Byłem gotowy do drogi, kiedy obudzili się moi gospodarze. Ekaraj
zaprowadził mnie na główną drogę, gdzie zatrzymałem w końcu taksówkę na dworzec
autobusowy. Pożegnaliśmy się serdecznie. Próbowałem zrobić pożegnalne zdjęcie,
ale różnica temperatur między jego klimatyzowanym pokojem a upalnym i wilgotnym
powietrzem ulicy była tak duża, że obiektyw aparatu był długo jeszcze
zaparowany. Zapowiedziałem się, że być może wracając z Omanu postaram odwiedzić
go ponownie. Postanowiłem jeszcze objechać szybko południe Emiratów, zanim
wjadę do Omanu. Znalazłem minibus jadący do Medinat Zayed, za bilet płacąc 25
dirahm. Autobus jechał tam lekkim łukiem omijając miejscowość Habshan, gdzie
znajdowały się szyby naftowe. Jadąc szeroką autostradą, byłem na miejscu w samo
południe, kiedy słońce niemiłosiernie prażyło. Owinąłem głowę biało – czerwoną chustą
z kupioną przed dwoma laty w Jordanii i postanowiłem złapać stopa na południe w
kierunku Liwy. W okolicy skrzyżowania znalazłem odpowiednie miejsce, gdzie
mogłem chronić się pod liśćmi palmy a kiedy coś nadjeżdżało, robiąc kilka
kroków znaleźć się przy drodze z podniesionym w górę kciukiem. W ciągu godziny
zatrzymała się jedna kobieta w czerni pytając dobrym angielskim jak mi pomóc,
oferując butelkę półlitrowej wody. Byłem zaopatrzony a ona nie wyjeżdżała poza
miasto więc podziękowałem.
W końcu, w drugiej godzinie czekania zatrzymał się
pick-up. Nieogolony mężczyzna o dzikiej twarzy okazał się bardzo sympatyczny.
Pochodził z Syrii jechał do pracy kilkanaście kilometrów przed Mezaira’a, czyli
pierwszą zaznaczoną na mapie miejscowością w okręgu Liwa, gdzie droga
rozwidlała się na wschód i zachód. Zostawił mnie na parkingu przy małym
meczecie, przy którym była zimna woda w kranie i rozłożyste drzewo więc
wszystko to, czego akurat potrzebowałem. Wokół była pustka, za ogrodzeniem
rozciągały się wydmy wspaniale uformowane przez wiatr, na których rosły
gdzieniegdzie małe kępki traw. Za meczetem znajdowały się dwie duże białe
cysterny na wodę oraz barak na drzwiach którego ktoś długopisem napisał
hinduskie nazwisko. Na parkingu stał stary autobus ale nie wyglądało, by mógł
gdziekolwiek pojechać, bo koła podsypał piach więc zapewne był tam już od co najmniej kilku dni.
Ruch był niewielki, przy pniu rozłożystego drzewa znalazłem stare
krzesło, którego dziurawe nieco siedzenie ktoś zakrył liściem palmy. Wysunąłem
je bliżej drogi ale wciąż znajdowało się w cieniu i wypatrywałem samochodu.
Kiedy coś jechało, wychodziłem bliżej drogi i wracałem do cienia, bo
przebywanie na słońcu strasznie męczyło. Zimną wodą spod meczetu zmoczyłem
chustę, która owinięta wokół głowy dawała miłe orzeźwienie. Minął mnie kolejny
samochód, który przystanął i wycofał. Prowadził go stary Pakistańczyk,
słuchający z płyty CD gorączkowych wywodów mężczyzny mówiącego jak mi się
zdawało w urdu. Spośród potoku słów
wyłapałem kilka, określających różne państwa Europy, Amerykę, Izrael i
Australię. Mogłem wyobrazić sobie, że bardzo krytycznie wypowiadał się o Zachodzie.
Zerkałem ukradkiem na kierowcę, który nie zwracał na mnie uwagi a jego surowa twarz
nie wykazywała żadnych emocji. Wzmacniało to moje przekonanie, że głos z płyty
nie brzmi przyjaźnie wobec „niewiernych”. Napięcie w samochodzie narastało i
wyobrażałem sobie, że mężczyzna zobaczy we mnie śmiertelnego wroga swojej wiary
i zaraz coś się stanie. Nic się nie stało. Zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu
okazałego komisariatu policji a dalej dostrzegłem skrzyżowanie.
Tam droga
prowadziła na północny zachód i południowy wschód. Ta pierwsza biegła do Ruwais
nad Zatoką Perską, druga wzdłuż granicy z Arabią Saudyjską a potem w
miejscowości Hemeem odbijała na północ, w stronę Abu Dhabi. Na niektórych
mapach droga tam się kończyła, więc nie byłem całkiem pewien, czy nie przyjdzie
mi wracać tą samą szeroką autostradą, którą przyjechałem. Upał mnie zmęczył i
widząc dworzec autobusowy postanowiłem nie kontynuować już podróży autostopem.
Zjadłem w małej knajpce prowadzonej przez znudzonych Hindusów kurczaka z ryżem
i wsiadłem do autobusu gdzie nad kierowcą wyświetlała się raz po arabsku raz po
angielsku nazwa miejscowości docelowej – Hemeem. Nie wiedziałem jeszcze gdzie
wysiądę i kupiłem bilet do końca płacąc jedynie 5 dirahm. Po drodze rozglądałem
się szukając odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Nie tak wyobrażałem
sobie Liwę. Przewodnik opisywał miejscowości w gajach palmowych wśród pustynnych
piasków. Były wydmy, palmy, ale miejscowości nie, choć po drodze pojawiały się
nazwy kolejnych osad tak jak w przewodniku: Attab, An Nashash, Al Yarya a także
jeszcze inne nie zaznaczone na mojej mapie i tam, na odludziach wysiadali pojedynczy
pasażerowie, na ogół Pakistańczycy.
Czasem w oddali dostrzegałem baraki, małe
meczety, droga pięła się to znów opadała, nieraz dość stromo, wtedy poprzeczne
linie na drodze nakazywały znacznie redukować prędkość. Do Hemeem dojechał wraz
ze mną tylko jeden pasażer. Wysiadłem przy parterowym budynku, w którym
znajdowały się dwie restauracje oraz pomiędzy nimi sklep. Szyld nad jedną z
restauracji obwieszczał nazwę: „Deadline”, co właściwie oddawało atmosferę tam
panującą. Obok mały meczet, za nim posadzone w równych odstępach palmy
daktylowe a w oddali wydmy. Wypiłem tam herbatę a w sklepie kupiłem
półtoralitrową butelkę wody i zimną puszkę coli, którą wypiłem duszkiem.
Interes w całym budynku prowadzili Pakistańczycy i oni też stanowili nieliczną
klientelę. Raz podjechał duży pick-up i siedzący w nim Arab zatrąbił co
oznaczało, że należy przynieść mu ćaj
do klimatyzowanego samochodu, którego nie miał zamiar opuszczać.
Pozwolono mi zostawić plecak w „Deadline” i poszedłem się rozejrzeć. Pot lał się z mojej twarzy. Idąc piaszczystą ścieżką wzdłuż gaju palmowego w stronę wydm, minąłem zdezelowany traktor owinięty kolorowymi szmatami. Do drzew doprowadzono węże, którymi nawadniano je a kiście daktyli jeszcze na palmie owinięte były w siatki, by nie spadały na piasek. Doszedłem do małego, opuszczonego osiedla kilku baraków, gdzie musieli mieszkać pracujący na plantacji. Pomieszczenia były puste, podłogi pokryte warstwą pyłu. Odkręciłem kran i usłyszałem tylko bulgotanie. Gdyby była tam woda, jakoś bym się tam na noc zainstalował.
Planując podróż do Liwa, czytając
o tym miejscu w przewodniku wyobrażałem sobie, że tak jak w Jordanii, poznam jakąś
arabską rodzinę, która pozwoli mi rozbić swój namiot na swoim terenie.
Plantacje może i należały do Arabów, ale oni tu nie mieszkali. W ogóle
spotykałem niewielu rodowitych Arabów. Ze statystyk wynikało, że obecnie
stanowili oni już tylko kilkanaście procent całej społeczności żyjącej w Zjednoczonych
Emiratach Arabskich, resztą byli przedstawiciele ponad 60 biednych krajów z
różnych stron świata, najwięcej z Indii, Pakistanu i Filipin, którzy przyjechali tu zarobić na lepsze życie w swoich ojczyznach.
Starając się iść w cieniu, czasem
zza drzew i ogrodzeń słyszałem dźwięki pracy i pojedyncze głosy ludzi. Plantacja
się skończyła i zobaczyłem przed sobą wydmy pustyni Ar-Rab al-Chali oddzielone kolczastym drutem. Wróciłem
pod restaurację. Po drugiej stronie ulicy, w oddali dostrzegłem białe
zabudowania oraz wieże minaretu, ale byłem zbyt zmęczony, żeby tam szukać
odpowiedniego miejsca na nocleg. Wolałem pustkowie. Siedząc w restauracji,
jeden z kelnerów oferował pomoc w znalezieniu jakiegoś noclegu. Mieliśmy
poczekać tylko na jego brata. Dwaj weseli starsi Pakistańczycy, którzy byli
przejazdem wdali się ze mną w rozmowę, która chyba była zabawna, ale mówili w
takim angielskim slangu, że niewiele rozumiałem o co im chodzi. Zapłacili za
kolejną moją herbatę i odjechali.
Postanowiłem nie czekać tylko
pójść już z plecakiem w kierunku wydm, ale inną drogą. Kawałek szedłem wzdłuż
jezdni i skręciłem w prawo. Przechodziłem przez zasieki z drutu kolczastego i
suchych gałęzi palmowych, co miało chronić plantacje przed piaskiem i w końcu
znalazłem odpowiednie miejsce na rozbicie namiotu. Było kilka metrów od
ścieżki, teren równy, piaszczysty, otoczony palmami, z drugiej strony
znajdowało się ogrodzenie.
Czekałem aż zajdzie słońce żeby być pewien, że nikt
mnie nie przegoni. Wokół znajdowały się na ziemi siatki i białe worki pełne
zebranych już daktyli. Poczęstowałem się garścią, spłukując z nich piasek. Wszędzie
zauważałem świeże ślady ludzkich stóp. Dużych, pakistańskich. Mogłem się
spodziewać, że wcześnie rano pojawią się tu pracujący ludzie. Za ścieżką, w
odległości około 10 metrów od mojego namiotu znajdowało się przeorane poletko z
doprowadzoną czarnymi szlauchami wodą. Za nim jeszcze ściana palm a dalej już
czerwonawe wydmy, zmysłowe w swoich kształtach. Rozpoznając najbliższy teren
znalazłem też betonowy basen wysoki na 2,5 metra, średnicy ponad 20 metrów
kwadratowych, do którego prowadziły schodki. Był po sam brzeg wypełniony wodą.
To z niego nawadniano palmy. Miałem ochotę rozebrać się i wskoczyć do
środka, ale nie byłem pewien, czy do wody nie dodano jakichś roślinnych środków
chemicznych. Mimo to nie byłem w stanie powstrzymać się od przemycia rąk i
twarzy.
Po zachodzie słońca rozłożyłem
namiot i przygotowałem spanie. Pomimo zmroku wciąż było gorąco. Podwinąłem boki
tropiku i otwarłem oba wejścia do namiotu. Trochę wiało, ale dawało to tylko
chwilowy miły owiew. Leżałem w samych slipach na materacu przykrytym rozpiętym
śpiworem, który mocno zagrzał się na gorącym piasku. Trudno było zasnąć. Wokół
nawoływały się ptaki które ucichły, gdy zrobiło się całkiem ciemno. Wiatr też
ustał. Około 20.00 w oddali rozległ się głos muezina. Leżałem, obserwując
gwiazdy. Czasem przelatywał samolot, migocząc światłami. Przejechał też wolno
samochód. Mimo upału udało mi się zasnąć.
Śniłem niesamowite historie, także z
przeszłości, jak to zazwyczaj bywa w podróżach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz