Dzień 7
Nie spałem już, kiedy około 6.00. Mubarak zastukał do drzwi zapraszając na śniadanie. Tym razem jedliśmy w kolejnym pomieszczeniu, z finezyjnym, nieco kiczowatym stropem. Na okrągłej macie rozłożonej na dywanie znajdowała się miska z dużymi cienkimi plackami zwanymi raqaq, które oblewano mlekiem i miodem, robiąc z tego papkę i jedząc rękami. Potem z plastikowych dzbanków imitujących stare metalowe, nalewano kawę lub herbatę. Poprosiłem Hameda, by napisał mi pełne imiona ojca, swoje oraz Mubaraka a także adres mailowy. Każdy kolejny człon nazwiska był imieniem przodka, i tak, kiedy pełne nazwisko ojca brzmiało Abud Said Suhail Al-harsousai, które określało kolejno nadane mu imię przy narodzinach, imię ojca, dziadka i grupy etnicznej do której należał, synowie – rzecz jasna – nazywali się Hamed Abud Said Al-harsousai i Mubarak Abud Said Al-harsousai. Ten ostatni człon, Al-harsousai, zapisywali wszyscy chłopcy na odwrotach swoich rysunków poprzedniego wieczora.
– Jeszcze
kawy? – Abud Said podniósł dzbanek.
– Dziękuję.
– Jeżeli
ktoś już nie chce pić, odkładając kubek potrząsa nim – zademonstrował.
Powtórzyłem
z uśmiechem ten gest za nim
– Będę pamiętał.
W pomieszczeniu była kobieta,
której wcześniej nie widziałem. Przynajmniej tak mi się zdawało, bo nie
widziałem przecież twarzy. Mówiła coś skrzeczącym głosem i nie brzmiało to
przyjaźnie.
– Ona przyjechała z wioski i pyta
po co tu przyjechałeś. Uważa, że kiedy biali tu przybywają, na ogół czegoś
chcą. Coś zabrać – przetłumaczył Hamed.
– Proszę przetłumacz jej że
przyjechałem pracować plastycznie z dziećmi Harasis.
– Może tego nie zrozumieć.
– Jestem tu bo ciekawi mnie życie
Beduinów.
Hamed tłumaczył i kobieta
ucichła. Po chwili jednak zaczęła mówić coś pod nosem. Najwyraźniej nie
wzbudzałem jej zaufania. Matka Hameda poprzez syna proponowała, bym został i
uczył w szkole angielskiego.
– Może kiedyś jeszcze przyjadę.
Teraz jest tu za gorąco.
Wyprane rzeczy były już suche. Abud
Said zaproponował poranny spacer.
– Odwiedzimy mojego znajomego,
który miał wypadek samochodowy na pustyni.
– Samochód się wywrócił? –
spytałem.
– Nie zauważył wielkiej dziury
którą ktoś wykopał i wpadł w nią swoim pick-upem łamiąc nogę.
Abud Said pokazał mi po drodze dużą
studnię, z której czerpano wodę.
– Kiedyś ludzie Harasis
rozkładali na pustyni duże płachty płótna w nocy, rano zbierając rosę jaka się
na nich zbierała i to było jedyne źródło jej pozyskiwania. Nie mieliśmy innej
wody i piliśmy głównie mleko wielbłądów. Kiedy odkryto tu złoża ropy, choć nie
tak bogate jak w Arabii Saudyjskiej, wykopano też tą studnię. Woda tu znajduje
się na głębokości stu pięćdziesięciu metrów i rząd zbudował ją pozwalając
korzystać z niej za darmo.
– Na pewno ma to duży wpływ na
przemiany cywilizacyjne.
– Tak, sułtan i rząd dbają bardzo
o Harasis.
– Myślę, że nie jest to całkiem
bezinteresowne. Ludzi, którzy żyją na pustyni trudniej kontrolować, budując im
całą infrastrukturę uzależnia się ich od siebie.
Nie skomentował tego. Doszliśmy
pod parterowy budynek, przed którym znajdowało się zacienione miejsce a pod nim
rozłożony dywan a także kanapa. Na dywanie dwa dzbanki świeżej kawy i herbaty
oraz zakryta szklana miska pełna świeżych daktyli. Abud Said zawołał w stronę
drzwi ale nikt nie odpowiedział. Staliśmy chwilę czekając.
– Nie ma go w domu – stwierdził w
końcu. – Usiądźmy.
– Możemy?
– Oczywiście. To stara
muzułmańska tradycja, że zostawia się dla przybysza coś do jedzenia i picia
przed swoim domostwem. To miejsce tutaj nazywa się hamdan i każdy spragniony lub głodny może się poczęstować. Szkoda
że nie ma gospodarza bo takie odwiedziny są bardzo ważne. Pytania o zdrowie,
rodzinę i inne rzeczy należą do naszej tradycji. Kiedy ludzie mieszkali na
pustyni, gościnność była o wiele większa niż teraz. Zostało z tego może
dwadzieścia procent.
– Na zachodzie już dawno utracono
to poczucie wspólnoty. W blokach dużych miast zdarza się, że ludzie nie wiedzą,
kto mieszka za ścianą. Kontakt odbywa się na całkiem innym poziomie. Mieszkałem
w takim miejscu i zabawne ale i smutne było to, że również nie znałem swoich
sąsiadów, słysząc ich tylko zza ściany, ale dzięki internetowi i częstym
kontaktom dokładnie wiedziałem, co dzieje się u moich przyjaciół żyjących po
drugiej stronie świata, na Papui.
Zjedliśmy kilka daktyli,
wypiliśmy kawę i opłukaliśmy w misce z wodą filiżanki. Wróciliśmy do domu, skąd
Abud Said poszedł do pracy a ja wyruszyłem na pustynię, zaopatrzony w wodę, z
głową szczelnie owiniętą biało-czerwoną beduińską sheylą. Była 10.00. Wychodząc poza miasto obejrzałem się by
dokładnie pamiętać miejsce, z którego wychodziłem.
Minąłem jeden dom w budowie, stojący kilkaset metrów od ostatnich zabudowań w Haima i szedłem na południowy
wschód. Na lewo, w oddali dostrzegłem zagrody, które odwiedzałem z Mubarakiem.
Minąłem miejsce ze sporą ilością szczątek wielbłądów i kóz, dalej, za
składowiskiem betonowego gruzu znajdowało się nie ogrodzone niczym śmietnisko.
Beduini, którzy przenieśli się do domostw, którym wybudowano supermarket pełen
chińskiego badziewia opakowanego w plastikowe worki, nie radzili sobie ze
śmieciami. Na ulicach były małe kosze na śmieci, także większe kontenery, ale
dużo większych gabarytowo niepotrzebnych przedmiotów lądowało na pustyni.
Status materialny tych ludzi wzrastał, malały wzajemne związki, które
utrzymywali jeszcze starsi. Młodzież pochłonięta była już elektronicznymi
gadżetami a pustynia stawała się dla nich obca.
Oddalałem się od miasta i
pustynnych zagród. Wśród małych kamieni znalazłem kilka skamieniałych muszli
będących dowodem, że to miejsce było kiedyś pod wodą. Dostrzegłem niewielką
wieżę wiertniczą, należącą chyba do firmy Abud Saida, skąd dochodził dźwięk
pracującej koparki. W końcu doszedłem do miejsca, gdzie na pustyni znajdowało
się trochę chropowatych kamieni. Wybrałem odpowiedni, dość płaski i owinąłem go
niebieską wełną.
Południowe słońce łagodził nieco lekki podmuch wiatru. Mimo to
wróciłem bardzo zmęczony a twarz zdawała się płonąć bo choć nie wystawiałem jej
do słońca, promienie odbijały się od białego piasku. Wziąłem prysznic i padłem
na materac, ciesząc się klimatyzacją. Wystarczyło ją wyłączyć a po chwili pokój
mocno się nagrzewał, mimo zasłoniętych na stale dwóch okien.
Zastanawiałem się gdzie jechać po
wyjeździe z Haima. Początkowo planowałem dalszą podróż do miasta Salalah, gdzie
miał panować bardziej przyjazny klimat, ale takie warunki miałem w Polsce. Było
tam co prawda wiele do zobaczenia, lecz brakowało mi już czasu i nie mógłbym
zostać na południu dłużej niż jeden dzień. Nie było chyba sensu tracić czasu.
Abud Said sugerował, że mogę zostać dłużej w Haima i być jego gościem, chciałem
jednak zobaczyć też inne miejsce. Postanowiłem powrót na północ, dotarcie do
Muscat i poszukanie jeszcze jakiegoś ciekawego tam miejsca.
Zaproszono mnie na lunch, znów do
innego pomieszczenia. Na posiłek składała się duża miska ryżu, kawałki kurczaka
oraz pyszna ryba. Po umyciu rąk udaliśmy się na kawę i herbatę do kolejnego
obszernego pokoju, gdzie mężczyźni rozłożyli się na kanapach, leniwie
obserwując ekran plazmowego telewizora zawieszonego na ścianie. W pokoju sufit
trochę niezdarnie pomalowano w chmurki. Spytałem o autora, okazało się, że
niebo malował wynajęty Pakistańczyk. Puszczano jakieś teledyski. Wyjąłem z
torby woreczek z pestkami dyni, które szczególnie smakowały Abud Saidowi oraz
najmłodszemu jego synowi. Chłopak interesował się moim aparatem fotograficznym
i nalegał, by mu taki kupić. Pytał ojca, czy zostanę z nimi już na zawsze.
Abud Said przyniósł diszdasz
mówiąc, że to dla mnie. Przymierzyłem. Do tego przyniósł też kimah: tradycyjną omańską okrągłą,
wzorzystą czapeczkę i zrobiliśmy sobie wspólnie kilka zdjęć. Kimah był trochę za mały i owinąłem go
swoją jordańską sheylą. Pozostając w
tym stroju, poszliśmy wpierw odwiedzić jego matkę. Była tam też siostra Abud
Saida z roczną dziewczynką na rękach. Dziecko przyglądało mi się przez cały
czas wyczuwając, że nie pasuję do świata, w jakim żyła. Mój gospodarz wziął ją
na ręce i podszedł do mnie, dziewczynka nadal wielkimi oczami patrzała na mnie.
– Dziwne że jeszcze nie płacze bo
na ogół na widok obcych chowa się u mamy – stwierdził Abud Said. Podszedł do
mnie i powoli podał mi ją na ręce. Dziewczynka zachowywała spokój, w końcu na
jej twarzy pojawił się uśmiech.
Wszystkich bardzo to rozbawiło i
Abud Said zrobił nam kilka zdjęć. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, matka
leżąca cały czas na łóżku, a której twarzy oczywiście nie widziałem życzyła mi
szczęśliwej podróży do domu.
Aby podtrzymać sąsiedzkie
kontakty, odwiedziliśmy jeszcze mężczyznę mieszkającego niedaleko domu moich
gospodarzy, który siedział przed budynkiem na dywanie w towarzystwie kilku
kobiet w różnym wieku. Na nasz widok wszyscy wstali, ale przywitaliśmy się
uściskiem dłoni tylko z nim. Abud Said opowiadał o mnie i wszyscy przyglądali
mi się z sympatią. Gdy pokazał zdjęcia, na których trzymałem jego siostrzenicę,
kobiety otoczyły osobę trzymającą telefon. Dwie młode dziewczyny dyskretnie
robiły mi zdjęcia swoimi komórkami. Wyjąłem z torby swój aparat fotograficzny z
pytającą miną, co spotkało się z gwałtowną odmową. O fotografowaniu kobiet nie
było mowy, mogłem za to robić zdjęcia dzieciom.
Kiedy potrząsnąłem pustą filiżanką na znak, że wypiłem herbatę, wstaliśmy. Mężczyźni udali się do meczetu,
ja wróciłem do domu, zdejmując z siebie diszdasz. Sprawdziłem pocztę
elektroniczną oraz informacje. Nasi wygrywali kolejne mecze w mistrzostwach
świata w siatkówce i wyobrażałem sobie, co dzieje się w kraju i jak narasta
sportowe napięcie.
Po kolacji, już po zmroku
pojechaliśmy z Abud Saidem i jego najmłodszym synem do supermarketu. Żeby jakoś
zrekompensować chłopcu brak aparatu fotograficznego, mógł wybrać sobie jakąś
zabawkę. Chciał keyboard. Ojciec zerknął na cenę i podeszliśmy do kasy,
obsługiwanej przez młodego mężczyznę w czarnym stroju i czarnym turbanie.
Wyglądało groźnie, Abud Said stwierdził, że to Jemeńczyk. Obok była agencja
przewozowa Gulf Transport Company, gdzie kupiłem bilet na autobus jadący do
Muscat. Odjeżdżał o 23.00. Wróciliśmy pod dom, gospodarz poszedł na modły do
meczetu a ja pomogłem młodemu rozpakować instrument, włożyć baterie i pokazałem
jak się go używa, wygrywając „Wlazł kotek na płotek” i inne banalne melodyjki.
Chłopak najbardziej jednak cieszył się z podłączonego mikrofonu, do którego
krzyczał przy akompaniamencie zaprogramowanego rytmu. Wyszedł na zewnątrz
popisywać się swoimi zdolnościami wokalnymi a ja zacząłem pakować swój plecak.
Potem poszedłem do kobiet, siedzących pod gołym niebem na dywanie. Całe
zakryte, nie widziałem czy śpią czy tylko leżą. Niektóre rozmawiały ze sobą
chropawymi głosami brzmiącymi jak wieczna kłótnia. Wrócił Abud Said, wypiliśmy
herbatę i o 22.00 pożegnałem się z kobietami. Przez tłumaczącego gospodarza
życzyły mi szczęśliwej podróży i zapraszały ponownie. Ucieszyły się słysząc, że
może zawitam tu znów, ale ze swoją rodziną.
Pojechaliśmy znów pod oświetlony
budynek przy głównej ulicy gdzie panował spory ruch. Z dużego autobusu wysiadła
grupa kobiet w czerni, udająca się do przymeczetowej toalety, w sklepie kilku
Hindusów robiło zakupy. Uścisnęliśmy sobie dłonie z Abud Saidem. Bardzo
dziękowałem mu za pomoc i gościnę, z nadzieją, że inshaallah jeszcze się zobaczymy. Był zainteresowany wizytą w
Europie i zapraszałem go do Polski. Widziałem, że poważnie rozważa przyjazd.
Kiedy odjechał, poszedłem na drugą stronę pod małą restauracyjkę, gdzie przy
jednym ze stolików zobaczyłem znajomych lekarzy.
– Salam alejkum! Wiedziałem że was tu spotkam! – Podniosłem rękę na
przywitanie.
Wstali z uśmiechem i wskazali na
krzesło obok. Opowiedziałem im pokrótce o swoim pobycie w Haima. Słysząc
nazwisko Abud Said spojrzeli na siebie i usłyszałem tylko:
– To bogaty człowiek.
– Bardzo gościnny. Pomógł mi i
dzięki temu poznałem trochę zwyczaje Harasis.
Wieczorny wiatr dawał wytchnienie
i zaczynałem już żałować, że jednak nie skorzystałem z gościny i nie zostałem
jednego dnia dłużej. Pożegnałem się z lekarzami, zostawiłem duży plecak przy
agencji przewozowej i zrobiłem sobie mały spacer. Spędziłem tylko dwa dni w
Haimie, ale spodobało mi się to miasto i jego atmosfera. Miałem świadomość, że
do takiej Haimy już nie przyjadę; miasto było skazane na szybki rozwój. Zaledwie
przed 30 laty powstała tam pierwsza prowizoryczna stacja benzynowa, teraz było
ich już pięć. Budowano meczety, szkoły i urzędy. Stare domy Beduinów
rozsypywały się w pustynnych piaskach a wraz z nimi dawne życie.
Punktualnie o 23.00 przyjechał
autobus firmy GTC, wewnątrz pełno Hindusów jadących z Salalah. Nad kierowcą z
telewizora wyświetlano głupawy bollywoodzki film a mocna klimatyzacja
powodowała, że marzłem i nie mogłem zasnąć. Włożyłem stopery do uszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz