Dzień 1
Autobus z dworca Praga Główna na lotnisko im. Vaclava Hala
jechał pół godziny. Byłem tam przed 9.00, i do 14.15 łazikowałem, drzemałem,
zjadłem shoarmę za 119 koron, wypiłem kawę, zrobiłem małe zakupy w lotniskowym
supermarkecie Billa.
Kiedy o 19.00 czasu lokalnego wylądowaliśmy w Istambule, już
zmierzchało. Słońce schowało się za jedno ze wzgórz otaczających miasto. Przy
odprawie, zarówno w Pradze jak i Istambule przeglądając paszport pytano mnie o
wizę do Emiratów.
- Od tego roku obywatele Polski nie potrzebują wizy –
odpowiadałem z pewną miną i lekkim uśmiechem mającym sugerować swobodę, ale
gdzieś tam pojawiał się niepokój, że coś pójdzie nie tak. Sprawdzano to jeszcze
telefonicznie i okazywało się, że wszystko w porządku.
Odczuwałem zmęczenie nocną podróżą pociągiem z Katowic do
stolicy Czech, dodatkowo czekała mnie jeszcze kolejna noc na siedząco…
W poczekalni mieszanka ludzi z
różnych miejsc świata. Odczuwałem mocno to chwilowe spotkanie z tymi, których już
nigdy nie zobaczę, bo porozjeżdżają się po całym globie.
Samolot wyleciał z prawie
godzinnym opóźnieniem i z tego powodu panowała w nim bardzo nerwowa atmosfera. Pobieżnym
instrukcjom stewardes, przedstawiających słowa kapitana jak należy zachować się
w przypadku niespodziewanych awarii towarzyszył płacz zmęczonych dzieci. W
końcu po starcie i wyrównaniu lotu zrobiło się spokojniej. Tanie, tureckie
linie Pegasus nie częstowały pasażerów nawet szklanką wody czy cukierkiem. Po
jakimś czasie zajmujący obok mnie miejsce chłopak przesiadł się do swojego
kolegi i mogłem rozłożyć się na trzech fotelach.
Kiedy już podchodziliśmy do
lądowania, jakiś biały mężczyzna zaczął awanturować się próbując wejść do
toalety, podczas gdy stewardesa kazała wracać na swoje miejsce i zapiąć pas.
Był pijany. Faceta widziałem już w poczekalni, gdzie swoim głośnym zachowaniem
zwracał uwagę wielu pasażerów.
Na lotnisku w Dubaju ustawiały
się długie kolejki do dwudziestu okienek odprawy paszportowej, w których
obsługiwali Arabowie w białych strojach zwanych diszdaszami sięgających kostek i
sheylach – białych chustach na głowach, które przytrzymywały plecione czarne
sznury, zwane eqal, na ogół ze skrupulatnie przystrzyżonymi, krótkimi brodami,
albo młode kobiety w czarnych strojach, z przesadnie pomalowanymi oczami. Ogromną
większość stojących w kolejce stanowili ci, którzy przyjechali tu do pracy z
krajów Trzeciego Świata, często z miejsc ubogich, ogarniętych wojnami i
przeróżnymi konfliktami, o których Europejczycy często nie mają nawet pojęcia.
Zbliżali się wolno do drzwi raju, do okienka ze „świętym Piotrem”, który
sprawdzał, czy spełniają odpowiednie warunki, by przepuścić ich dalej. Mnie
odprawiono szybko; nawet nie skanowano mi źrenic – jak innym białym. Wbito dwa
stemple pozwalające na 30-dniowy pobyt w Emiratach i przeszedłem dalej, gdzie
odebrałem swój plecak. Wypłaciłem 500 dirahm, co było równowartością około 450
złotych. Przy wyjściu czekało wielu Pakistańczyków w tradycyjnych strojach,
wypatrując swoich znajomych przylatujących z biednego do bogatego świata.
Siedziałem do 5.00 obserwując ludzi wychodzących do miasta. Kiedy opuściłem
klimatyzowane wnętrze, uderzyła mnie fala gorącego, wilgotnego powietrza, choć
było jeszcze ciemno. Nie zapowiadało to łatwej podróży… Po przejrzeniu
przewodnika postanowiłem pozostać w emiratach maksymalnie trzy, cztery dni i
ruszyć do Omanu. Głównym moim celem było pustynne centrum tego kraju z osadą
Haima.
Kilku taksówkarzy dyskretnie
oferowało swoje usługi, ale wybrałem podróż do centrum shuttle busem, który za
15 dirahm zawiózł mnie na dworzec autobusowy.
Obserwowałem przez szybę ciemne
ulice Dubaju, gdzie świeciły tylko szyldy hoteli i restauracji, reszta budynków
była ledwo dostrzegalna poprzez kontrast ciemnych konturów i powoli
jaśniejącego nieba. Autobus był zbyt mocno klimatyzowany i jechało nim tylko
kilka osób. Za stacją Sabkha Bus Stadion zostałem tylko ja oraz młoda
nastoletnia arabska para. Dziewczyna pstrykała kolejne sweet foty ze swoim
wybranym; on nie chciał i przez jakiś czas droczyli się ze sobą.
Postanowiłem od razu jechać
dalej, do Abu Dhabi, gdzie czekał na mnie Ekaraj, Dubaj zostawiając sobie do
zwiedzenia przed wylotem do domu. Znalazłem odpowiedni autobus, ale okazało
się, że aby do niego wsiąść nie wystarczy zapłacić za bilet. W małej budce musiałem
kupić szarą kartę magnetyczną przypominającą bankomatowi, która wraz z
doładowaniem do kwoty 35 dirahm mogła być używana w różnych środkach transportu
w tym mieście, także w metrze.
Mknęliśmy szybko szeroką
autostradą. Minęliśmy dzielnicę z olbrzymimi wieżowcami, także z tym najwyższym
na świecie. W lekkiej mgle wyglądało to nieziemsko, jak makieta filmu science
fiction. Jechało niewiele osób. Starszy wiekiem Hindus widząc, że nie mogę
dodzwonić się do Ekaraja ze swojej komórki, zaoferował pomoc. Kontaktowałem się
przez jego telefon z moim nepalskim przyjacielem, który czwarty rok mieszkał i
pracował w Abu Dhabi. Ekaraja znałem z Kathmandu już 12 lat i przez ten cały
czas byliśmy w kontakcie. Odwiedziłem go kilkakrotnie w Nepalu, także wędrując
do himalajskiej wioski, z której pochodził a on jak większość młodych mężczyzn
w tym biednym kraju marzył o wyjeździe na Bliski Wschód by zarobić dla rodziny
na lepsze życie. Zostawił żonę i dwójkę małych dzieci, co było dość częstą
praktyką. Żony po wyjeździe mężczyzn nie pozostawały same; mając całą armię
sióstr, braci, kuzynów, ciotek itd. miały zapewnioną pomoc. Ekaraj był akurat w
pracy, w Ferrari World oddalonym 20 kilometrów od centrum Abu Dhabi i nie mógł
po mnie wyjść. Mieliśmy się spotkać wieczorem.
Autobus wjechał na teren
pomalowanego na zielono dworca autobusowego. Szukałem miejsca, gdzie mógłbym
zostawić swój ciężki plecak, ale w hali dworca nie było takiej możliwości. Nie
miałem wyjścia i ruszyłem do miasta z tobołem, a pot momentalnie zaczął lać się
ze mnie strugami.
Szedłem wzdłuż drogi z wysokimi budynkami, dającymi cień, w
końcu wszedłęm do C House Lounge Café z filipińską młodą obsługą. Aby naładować
telefon i skorzystać z wifi musiałem coś zamówić. Podano mi śniadanie za 39
dirahm a wraz z nim hasło do połączenia z internetem. Przez facebooka
skontaktowałem się znów z Ekarajem informując gdzie jestem. Obiecał
zorganizować kogoś, kto miał mnie odebrać, bym nie musiał do wieczora włóczyć
się po ulicach z plecakiem przy temperaturze przekraczającej 45 stopni.
Pracujący w knajpce Filipińczycy
byli bardzo mili i pomocni. Zaprzyjaźniłem się z nimi na tyle, że dzwoniłem z restauracyjnego
telefonu do Ekaraja a on oddzwaniał do mnie na ten sam numer. Arabowie, którzy
weszli do środka zamawiając jedynie kawę, ignorowali kelnerkę i chłopaka za
kontuarem, nie odpowiadając nawet na ich uprzejme „good morning”.
Czekałem przy stoliku
ekskluzywnej knajpki, ciesząc się, że nie muszę siedzieć na schodach na
zewnątrz, gdzie temperatura musiała już przekraczać 40 stopni w cieniu, ale z
powodu wilgotnego powietrza było to szczególnie męczące. Po kilkudziesięciu
minutach ponownie zadzwonił Ekaraj. Jego kumpel, którego podobno znałem z
restauracji Bhojan Griha w Kathmandu, gdzie pracowali razem, czekał na mnie na
dworcu. Miałem go poznać po białej bejsbolówce. Zapłaciłem za śniadanie,
zarzuciłem plecak i wróciłem do zielonych zabudowań. Po jakimś czasie się
odnaleźliśmy. Nie za bardzo go pamiętałem, on mnie chyba też. Chłopak miał na
imię Ganesh i był dość nieśmiały. Chciał ponieść mój plecak, ale się nie
zgodziłem. Zabrał więc moją torbę z aparatem i kamerą. Wsiedliśmy do taksówki,
której kierowca okazał się także Nepalczykiem, dodatkowo pochodzącym z tego
samego regionu co on. Przejechaliśmy około 3 kilometry i zatrzymaliśmy się przy
13 – piętrowym budynku w kolorze kawy. Zapłacił za kurs 10 dirahm, nie przyjmując
ode mnie pieniędzy.
Weszliśmy do ciemnej klatki schodowej i wąską windą w
towarzystwie kilku Pakistańczyków wjechaliśmy na 11 piętro. Ganesh powiedział,
że cały budynek zajmują pracownicy z różnych krajów świata. Żyli obok siebie
Pakistańczycy, Hindusi, Nepalczycy, Filipińczycy, Wietnamczycy, także mężczyźni
z Afryki. To oni budowali ten raj… Na każdym piętrze znajdowało się kilka
wieloosobowych pokoi, łazienka i kuchnia. Zdjęliśmy sandały i weszliśmy do
chłodnego od mocnej klimatyzacji pokoju o wielkości około 16 metrów
kwadratowych, gdzie przy ścianach ustawiono cztery piętrowe łóżka. Cały
ośmioosobowy skład mieszkańców stanowili Nepalczycy z różnych rejonów kraju,
pracujący w różnych miejscach i o różnych porach. Niektórzy spali, leżeli z
laptopem lub komórką, prasowali swoje wyprane świeżo koszule firmowe przed
wyjściem do pracy. Wszyscy byli spokojni, zgaszeni, jak gdyby bardzo silna była
w nich świadomość, że nie są u siebie i przy byle pretekście mogą być wyrzuceni
z „raju”.
Ganesh wskazał na jedno z dolnych
łóżek, należące do niego, które mogłem zająć i sam usiadł na innym obok swojego
kolegi. Było posprzątane, chyba specjalnie dla mnie. Czułem zmęczenie i
natychmiast skorzystałem z propozycji odpoczynku. Głupio mi było od razu się
położyć, więc zająłem pozycję półleżącą. Na środku pokoju rozłożono gazetę a na
niej kilka garnków z dalem i ryżem oraz miski. Przy jednym z łóżek stała mała
szafka z przyborami do mycia zębów. Były też walizki a na ramach łóżek, na
plastikowych wieszakach ubrania. Okno i drzwi na balkon zaklejone czarną folią
chroniącą przed słońcem, na balkonie zaś pranie rozłożone na drutach. Z góry
rozlegał się szeroki widok na powstające wokół wieżowce.
Wszyscy lokatorzy
pokoju byli dla mnie bardzo uprzejmi, ale nieco spięci. Nałożono do misek
jedzenie i częstowano mnie, lecz nie czułem głodu. Poczęstowałem ich pestkami
dyni, które przywiozłem jeszcze z Polski. Spróbowali i związali woreczek z
powrotem, kładąc z uśmiechem na łóżku obok mnie.
Ciekawiło mnie życie ludzi w tym
molochu i ku zdziwieniu Nepalczyków oznajmiłem, że chcę obejrzeć inne piętra.
Okazało się, że właściwie nie ma co oglądać; przed każdym z pokoi leżały klapki,
czasem ktoś gdzieś dzwonił z komórki, w kuchni gotowano, w łazience zalanej
wodą wyjmowano rzeczy z pralki. Wszystkie sprzęty znajdujące się w tym budynku
zdawały się bardzo praktyczne. W jednym z pomieszczeń działał prowizoryczny
fryzjer, do którego czekało kilku młodych mężczyzn. Moja obecność z aparatem i
kamerą wzbudzała zdziwienie, ale czułem się bezpieczny. Kiedy chciałem
skorzystać z toalety, stojący w kolejce mężczyźni przepuścili mnie uprzejmie. Cały
budynek stwarzał generalnie dość przygnębiające wrażenie. Jak kiedyś mówił mi
Ekaraj, kontrakt dla przyjezdnych tutaj z biedniejszych krajów podpisywano początkowo
na dwa lata i dopiero po roku można było odwiedzić swoją rodzinę.
Nepalczycy
mieszkający w jednym pokoju byli stosunkowo krótko w Abu Dhabi, nikt dłużej niż
rok. Ganesh wybierał się do pracy na 13.00 i kiedy wyszedł, swobodniej
położyłem się na jego łóżku i na chwilę zasnąłem. Po 15.00 postanowiłem
obejrzeć okolicę. Wieżowce znajdujące się wokół były niższe niż te widziane w
Dubaju, ale i tak robiły duże wrażenie. Wilgoć i upał były znośne w cieniu
budynków, ale i tak momentalnie przesiąkała mi koszulka potem a z głowy do oczu
spływał pot, który co chwila ścierałem małym ręcznikiem. Na ulicach ruch był
nikły. Zamówiłem herbatę z mlekiem w małej hinduskiej knajpce, gdzie z kuchni
sączyła się cicha indyjska muzyka. Jedynym klientem był stary Arab nie
zwracający na mnie uwagi.
Kilka meczetów w okolicy wpisane było w rytmy okien
wieżowców. Kiedy muezin wzywał do modlitwy, na ulicach pokazało się kilku
Pakistańczyków. Wyglądało na to, że stanowili oni największą ilość przyjezdnych
tu do pracy. Jednego z nich spotkałem wcześniej w ładnym parku z fontannami i
palmami, fotografującego otoczenie.
Wróciłem do budynku, czekając w
dużej grupie mężczyzn na przyjazd jednej z trzech wind. Pomiędzy nimi
zamontowano wentylator i stojący próbowali tak stać, by złapać na siebie jego
podmuch. Mało kto ze sobą rozmawiał, żadnych żartów, ludzie jak roboty.
Zastanawiałem się, jak stłoczeni w budynku mężczyźni, reprezentujący różne
kultury i religie żyją w zgodzie. Ganesh mówił, że nie słyszał o jakichkolwiek
konfliktach pomiędzy robotnikami. Pomyślałem, że dzieje się tak dlatego, bo nie
było wśród nich Europejczyków…
W końcu około 21.00 pojawił się
Ekaraj. Przepraszał za spóźnienie, ale musiał zostać dłużej w pracy. Pożegnałem
się z Nepalczykami i zjechaliśmy na dół, gdzie złapaliśmy taksówkę. Ekaraj
także mieszkał w wysokim budynku, zajmowanym gównie przez pracowników z
zewnątrz, ale jego mieszkanie prezentowało już o wiele wyższy komfort. W pokoju
o podobnych gabarytach znajdowały się 2 łóżka i jeden materac na którym leżał
Safi: pół Nepalczyk, muzułmanin, pracujący już tak jak Ekaraj kilka lat w Abu
Dhabi. W pokoju było miejsce na dwie szafy, stolik, zasłony w oknie z balkonem
i drobiazgi ozdabiające całość. Wypiliśmy z Ekarajem pół butelki wódki, którą
przywiozłem mu z Polski i siedzieliśmy jeszcze do nocy rozmawiając. Safi jako przykładny muzułmanin nie pił. Było mi głupio, kiedy przechylałem kolejną szklaneczkę podczas gdy on oddawał pokłony Allahowi w porze modłów. On nie miał z tym problemu. Pierwotnie
chciałem spać na dywanie, na swoim nadmuchiwanym materacu, ale Ekaraj nalegał,
bym zajął jego łóżko a sam położył się na szerszym swojego kumpla, Ramesha,
także Nepalczyka, który wrócił z pracy w nocy. Był to wysoki, szczupły i inteligentny młody facet, pracujący w Water
World, znajdującym się tak jak Ferrari World, na wyspie Yas. Biorąc prysznic
zauważyłem pięć czerwonych plam na lewym ramieniu. Prawdopodobnie pogryzły mnie
pluskwy na łóżku Ganesha…
Zasypiając w zimnym od nadmiernej klimatyzacji pokoju myślałem już o dalszej drodze. Ekaraj namówił mnie, bym pozostał jeszcze co najmniej jeden dzień w Abu Dhabi i odwiedził z nim Ferrari World. Nazajutrz była sobota i miał wolne, więc był to dobry czas na rozrywkę. Myślałem już o pustyni, o tajemniczym plemieniu Harasis, żyjącym w centralnym Omanie, gdzie panują bardzo trudne, pustynne warunki, ale zgodziłem się przełożyć wyjazd ze stolicy Emiratów na niedzielę.
Byłam przed laty w Emiratach i już w Warszawie pytano mnie o wizę.
OdpowiedzUsuńPowodzenia w dalszej podróży.