sobota, 31 marca 2012

Doświadczanie Mongolii - cz. 2: step

Podróż przez Mongolię odbywała się w rytmie muzyki Modern Talking z rzężącej kasety przekładanej z jednej na drugą stronę od rana do wieczora. Za kierownicą zdezelowanego ułaza zmieniało się dwóch młodych Mongołów. Wtedy asfalt kończył się kilkadziesiąt kilometrów za stolicą. Na szczęście, bo droga była tak zniszczona i pełna dziur, ze wytrzęsło wszystkim porządnie trzewia. Co chwila rozpędzony samochód gwałtownie hamował, by nie wpaść w głęboką wyrwę. Często zjeżdżaliśmy z „asfaltu”, bo na stepie bywało równiej. Wybawieniem była wyjeżdżona szutrówka, ale na niej w samochodzie robiło się gęsto od kurzu i wszyscy zakrywaliśmy usta chustami lub t-shirtami.
 Niedogodności rekompensowały widoki na wzgórza w dali rozległego stepu, majestatycznie wijące się rzeki odbijające błękit nieba, maleńkie białe punkciki jurt, jeźdźcy na szybkich i zwrotnych konikach goniący swoje stada, czmychające spod kół świstaki zwane tarbaganami. Kierowcy często zatrzymywali się przy stertach kamieni z powiewającymi błękitnymi flagami zwanymi „obo”, które obchodzili trzykrotnie, dorzucając swoje kamyczki. Na niektórych zauważałem butelki po wódce a czasem laski a raz protezę nogi. Miało to oznaczać, że ktoś dzięki wstawiennictwu bóstw odzyskał zdrowie. Czy jednak mogła odrosnąć noga? Podczas biwaków trzeba było jednak uważać, gdzie stawia się namiot, bo czasem na przełaj gnał swoim wozem jakiś pijany Mongoł i zdarzały się wypadki wjechania w obozowiska… Wieczory na stepie miały niezwykły urok, ale często odczuwało się nieproszonych gości, obsiadających nogi i ramiona. Nie tylko komary, ale też inne stworzenia. Kierowcy z naszą pomocą rozpalali ogniska i przygotowywali posiłki, śpiewając do nocy. Objeżdżaliśmy Mongolię wyruszając wpierw na zachód od Ułan Bator, w kierunku dawnej stolicy Czyngis Khana – Karakorum, z której został wielki mur (chyba odrestaurowany) i kilka budowli świątynnych wewnątrz, potem dalej na zachód i na północ pod jezioro Chubsuguł, gdzie część grupy – kilka odważnych studentek z Warszawy wypożyczyła konie, by kilka dni włóczyć się przy granicy z Rosją. Reszta wróciła do Ułan Bator. Zanim to się stało, spędziliśmy kilka dni wśród koczowników – rodziny jednego z kierowców. Mieliśmy dzięki temu okazję przyjrzeć się dziennemu życiu na stepie.
Mieszkańcy jurt od pierwszej chwili wydali mi się niezwykle przyjaźni i radośni. Każdy; od dziecka po dorosłego miał przydzieloną w grupie funkcję i odczuwało się panującą harmonię. Był czas na pracę, wieczorami zaś czas na rozrywkę: śpiewy i gry. Dwa razy dostałem baty grając w szachy z najstarszym z grupy mężczyzn. Kibicowali nam wszyscy a „za karę” jako przegrany musiałem przechylić czarkę z wódką. Właściwie przez całą podróż większość z nas była wciąż na lekkim rauszu, bo z ochotą kupowaliśmy od dzieciaków czekających na stepie plastikowe butelki z kumysem – sfermentowanym kobylim mlekiem. Pijąc to pierwszy raz niezbyt mi smakowało, ale w końcu niemal się uzależniłem od kumysu, zwanego też "ajrak", mającego około 5 procent alkoholu. U koczowników zawsze na stole znajdowała się miska z twardymi jak kamień kawałkami mięsa, na zewnątrz zaś na desce suszył się ser owczy. Również tak twardy, że możnaby nim wbijać gwoździe. Częstowano nas też słoną herbatą z mlekiem. W miejskich domach, w których żyjemy powietrze wymienia się co najwyżej dwukrotnie w ciągu godziny; w jurcie kilkadziesiąt razy! Dlatego chyba ludzie ci wydają się niezwykle odprężeni, spokojni, po prostu zadowoleni z życia. Nie widziałem, by ktokolwiek kłócił się ze sobą, był zły na to, że ma coś zrobić albo się śpieszył. Wszystko odbywało się we właściwym czasie i we właściwym tempie. Ludzie, którzy przyzwyczajeni są do tego, że mogą w każdej chwili spakować swoje domostwo i przenieść je na inne miejsce pozbawieni są zapewne myślenia o granicach, o własności w naszym rozumieniu. Jest jednak tradycja. Jurta jako centrum zamieszkania ma symboliczne znaczenie a każdy sprzęt znajdujący się wewnątrz swoje miejsce. Czytałem kiedyś o misjonarzach przybyłych do bodajże afrykańskiej wioski. Zostali zaakceptowani, obserwowali zachowania tubylców i w końcu stwierdzili, że rozmieszczenie poszczególnych miejsc w osadzie jest niewłaściwe, nieekonomiczne. Urządzili wszystko po swojemu i okazało się, że w tym „porządku” ludzie zagubili się i nastał kompletny chaos. Wygnano misjonarzy i powrócono do dawnego, uświęconego układu. Mongołom przez krótki czas także narzucano, jak mają żyć, na szczęście te czasy się skończyły i coraz więcej ludzi ponownie wraca na step ze zdegenerowanych i ciasnych miejskich blokowisk.
Jurta jako symbol koczowniczej Mongolii znana od 3000 lat musiała być tak skonstruowana, by łatwo i sprawnie można ją złożyć i rozłożyć. Zbudowana jest na drewnianym szkielecie, zaś ściany tworzy wojłok. Znalazłem w sieci kilka ciekawych informacji na jej temat: Podstawa jurty ma kształt wielokąta. Zazwyczaj jurta ma od 4 do 12 ścian. Drewniany szkielet i inne elementy jurty są lekkie i wygodnie w montażu i w transporcie. Waga średniej wielkości jurty wynosi około 240 kg.
Składanie i rozkładanie jurty odbywa się w określonym porządku. Najpierw układa się podłogę, na podłodze ściany, które składają się z drewnianych kratek, poszczególne sekcje łączy się jedną z drugą i razem z drzwiami, obwiązując całość sznurem. Pośrodku jurty na dwóch kolumnach ustawia się toono (okrągłe okno czy też bardziej otwór w suficie) i łączy się z drewnianą konstrukcją szkieletową. Całość pokrywa się białym cienkim płótnem a potem wojłokiem i opasuje trzema rzędami włosianego sznurka. Jurta jest dość wytrzymała – musi stawić opór silnym wiatrom stepowym. Podobno nie rozwali się nawet podczas trzęsienia ziemi.
Osobliwością jurty jest też to, że może ona służyć jako zegar słoneczny. Promień słoneczny wpadając do jurty przez wierzchnie okno i pełzając po kratkach ściennych daje możliwość dość dokładnie określić godzinę.
Dzisiejszy wygląd jurty sformował się w procesie długoletnich doskonaleń. Okrągła forma pozwala racjonalnie wykorzystać całą przestrzeń. Z powodu niewielkiej powierzchni wewnątrz namiotu, w jurtach obowiązuje ścisły obyczaj dotyczący miejsc, w których ustawia się łóżka, w których śpią poszczególni członkowie rodziny, a nawet kierunku, w którym należy obchodzić centralne palenisko (zgodnie z ruchem wskazówek zegara). Wejście zawsze znajduje się od strony południowej, piec - zawsze znajduje się po środku, część wschodnia należy do kobiet, zachodnia do mężczyzn.
Samo przebywanie w jurcie także wiąże się z całą masą obowiązków i zasad:
Przebywając w jurcie nie powinno się:
• przy wejściu nadeptywać na próg, który stanowi symboliczną granicę między domostwem i światem obcym. W czasach imperium mongolskiego za takie przewinienie w jurcie chana można było stracić życie. Dziś także często uważa się taki czyn za zły omen.
• gwizdać w jurcie lub w domu Mongołów;
• siadać ze stopami skierowanymi w kierunku ołtarza;
• przeskakiwać nad czyimiś wyciągniętymi nogami;
• opierać się o kolumny i ściany w jurcie;
• zadeptywać ognia, polewać go wodą lub rzucać do niego różne śmieci, ponieważ ogień jest uznawany za święty.
• chodzić przed starszą od siebie osobą;
• siedzieć tyłem do ołtarza lub innych religijnych rzeczy;
• dotykać głowę lub czapkę innej osoby;
• kłaść nóż ostrzem w kierunku innej osoby, podawać go komuś ostrym końcem, trzymając za uchwyt;
• podawać komuś, coś trzymając między dwoma palcami;
• brać jedzenie z talerza lewą ręką;
• machać rękawami na znak protestu, lub wyciągać mały palec prawej ręki – jest to znak lekceważenia;
Należy też pamiętać o tym, że wypada, a nawet należałoby:
• wchodząc do jurty założyć czapkę na znak szacunku dla gospodarzy;
• w jurcie poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Idąc od drzwi, ruszyć należy w stronę lewą (zachodnią), a dopiero potem, zmierzając powtórnie do wyjścia, przejść przez część kobiecą (wschodnią). Nakaz ten nie jest jednak już tak restrykcyjnie przestrzegany
• przyjmując cokolwiek od Mongołów należy wyciągać obie ręce lub prawą ręką – lewą rękę umieszczamy wtedy na łokciu lub przedramieniu prawej ręki. Dłonie powinny być otwarte i skierowane ku górze.
• kiedy ktoś nas częstuje czymś do jedzenia należy skosztować chociaż odrobinę;
• kiedy nadepnie się komuś niechcący na nogę należy podać rękę.

Do Mongolii wróciłem 3 lata później, wjeżdżając do niej od strony Chin. Ta wizyta była już bardziej oficjalna, ponieważ gościł mnie dawny student poznańskiej ASP, obecnie wykładowca w jednej z mongolskich uczelni – Baatar. Wraz z dwoma innymi wykładowcami zabrali mnie na trzy dni w step, wygodniejszym już niż sowiecki ułaz jeepem. W okolicach Karakorum poznałem rzemieślnika, wykonującego wspaniale rzeźbione drewniane drzwi do jurt. Gościł nas u siebie w skromnej chacie, w której oprócz baraniego mięsa, jedzonego z jednej miski rękami, mieszaliśmy kumys z wódką, śpiewając przy jakichś tradycyjnych grach, na koniec śpiąc wprost na drewnianej ziemi. Całe trzy dni były notorycznym piciem wódki – głównego elementu mongolskiej gościnności. Czasem zatrzymywaliśmy się na stepie nie po to, by coś zjeść, ale by z namaszczeniem napełnić czarkę wódką, chlapiąc jej nieco w cztery strony świata (dla bóstw) i opróżniając kolejno. Odwiedzając osady, moim przewodnicy zamawiali rosół i… flaszkę gorzały. Po powrocie, jeszcze na dworcu wysuszyliśmy pół litra.
Powrót do Polski przez Syberię trwał kilka dni, podczas których mongolscy handlarze na każdej rosyjskiej stacji sprzedawali dżinsy i termosy chińskie. Dojeżdżali do Moskwy, gdzie kupowali produkty sprzedające się z zyskiem w Ułan Bator.
Ciągle w drodze, jak ich dalecy przodkowie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz